Siekane bity

Spoglądam na te wszystkie komentarze i widzę, że w sprawie klipu Masłowskiej nie wypowiedział się jeszcze chyba tylko papież Franciszek. Niestety, bit utworu Motyle nie stał się od całego tego gadania lepszy – tu jest mi niedaleko do komentarza, który opublikował Sugadaddy pod wczorajszym wpisem. Za to tekst cieszy mnie coraz bardziej. Wyobraźcie sobie: wiele polski rap wytrzymał, ale nie miniaturkę z prostym i tylko deklamowanym obrazkiem o tym, co przez chwilę myśli dziewczyna, która miała większe oczekiwania w stosunku do chłopaka, który wiezie ją nad morze. A ponieważ nie jestem – jak niektórzy komentujący tę sprawę – więźniem publiczności rapowej, nie muszę jej schlebiać. Podtrzymuję opinię, że tekst utworu, z wpisanym weń zawieszeniem, pozostał dla większości niezrozumiały. Może dlatego, że w męskiej liryce rapowej dominuje dziś narzekanie na nadmiar seksu niż niedobór. Klip został uznany za „artystyczny”, choć stylem w pierwszej kolejności może się kojarzyć z Sin City niż z kinem festiwalowym. A sama autorka została opisana przez dukającego hasło z Wiki Young Multiego jako laureatka nagrody literackiej Najk. Multi ocenia całość jako numer typu recytacja wierszu jakiegoś. I krytykuje – uwaga, pilni czytelnicy Polifonii, bo o tym trochę pisałem w kontekście młodo-rapu – dykcję! I to zaczyna być naprawdę interesujące. A przy tym, bardzo mi przykro, niemal w całości potwierdza moją ocenę sytuacji z poprzedniego wpisu. Szanuję głosy literackich krytyków rapu (Piotr Szwed) słusznie wytykających Masłowskiej powtarzanie się (prawdę mówiąc, można by ten mikroobrazek wkleić gdzieś we wspominanych wczoraj Innych ludzi), rozumiem też głosy raperów (Sokół), że na tym przykładzie widać, pod jaką presją jest składający rymy raper. Sam zbieram popcorn, bo obserwacja zjawiska przypomina podglądanie jakiegoś młodego człowieka, który w myślach już odbierał doktorat honoris causa uniwersytetu rapowego w dziedzinie rymopisarstwa, ale oblał analizę lektury szkolnej na maturze. Swoją drogą – Masłowska mogłaby o tym napisać kolejny tekst, jeśli chce dalej trollować.  

Jedną z najbardziej ryzykownych sugestii podzielił się autor ze strony brakkultury.pl, pisząc, że trzeba było wydać po prostu instrumental, a nie marnować czas na nagrywanie wokali. Toby dopiero było. A właściwie nic by nie było, bo trudno sobie wyobrazić, by komukolwiek chciało się fakt ukazania się takiego bitu w wersji instrumentalnej komentować. 

To jest swoją drogą odpowiedź na pytanie, które w kontekście utworu Motyle zadał jeden ze znajomych wydawców instrumentalnej muzyki improwizowanej – dlaczego o niej nie ma takich dyskusji w sieci. Cóż, oczywiście pomaga wypromowany szyld SBM, pomaga nazwisko Doroty Masłowskiej, ale z kolei instrumentalna konwencja w tej sytuacji na pewno by nie pomagała. 

Pepe., czyli Piotr Rajski, wydał właśnie drugą autorską płytę producencką. Do jego elektronicznej szatkownicy wpadły elementy hip-hopu, funkujące, luźne rytmy w stylu wonky (J Dilla zmienił nie tylko rytmikę rapową), ale też pomysły bliskie choćby Prefuse 73 i innym tnącym producentom spoglądającym na muzykę elektroniczną jak na organizm, dla którego podstawową komórką są drobne sample. Zaplątało się tam również sporo partii instrumentalnych (dużo smacznych strzępków partii gitarowych, których dawcy być może pozostają nieznani), ale są i regularne linie wokalne. Baasch, Kasia Siepka i Paulina Przybysz pozwalają skonfrontować odbiór instrumentali z utworami instrumentalno-wokalnymi. Te drugie rzecz jasna zawsze każą mocniej skoncentrować uwagę. Chodźmy razem do oazy zbierać chrust (tu długa pauza, że aż myślałem, że to chodzi o prawdziwy chrust) / Z naszych marzeń – ja rozpalę je znów – śpiewa Baasch. A utwór Siedem z Pauliną Przybysz, singlowy skądinąd, pozostaje najlepszą wizytówką płyty.

Całość – robota na bardzo porządnym, światowym poziomie, bez taryfy ulgowej i z imponującą okładką – pozostaje z kolei ładną wizytówką producenta, otwartego na działania wspólne z innymi. I jednak największe zaskoczenie przynoszą partie instrumentalne – tam, gdzie w grę zaplątali się goście jazzowi – Wuja HZG i Immortal Onion. Nie dlatego, że goście tak błyszczą, tylko dlatego, że gospodarz ich obecność świetnie wpisał we własny styl. Między innymi także z tego powodu druga strona krótkiego (pół godziny) albumu wydaje się ciekawsza od pierwszej. Między innymi – bo zupełnie solowy, rozklekotany rytmicznie utwór WQRWY po kilku odsłuchach Escapismu podoba mi się najbardziej.    

A tak już zupełnie przy okazji, płyta jest oczywiście niezłą odpowiedzią na wołanie o te bity, których dobrze by się słuchało także w wersjach instrumentalnych, nawet jeśli wokale je dalej niosą.  

PEPE. Escapism, U Know Me 2022