Jenny

Nawet sobie nie wyobrażacie, jak się cieszę, że nie muszę udawać, że się znam na wszystkim. Snuć teorii na temat tego, czy Putin jest zdrowy psychicznie i co planuje Rosja. Na oko mamy już jakieś kilka milionów speców od wojskowości, choć nie czuję się dzięki temu ani trochę spokojniej. Nie będę więc nawet próbować udzielać odpowiedzi na te najważniejsze dziś pytania. Mogę za to odpowiedzieć na pytanie, ile trwa dziś przejście do 4AD, gdy ktoś jest odpowiednio zdolny: około 11 lat. W roku 2011 Jenny Hval – już wcześniej znana w rodzinnej Norwegii – była sensacją ogólnoskandynawskiego festiwalu by:Larm, który miałem przyjemność relacjonować w POLITYCE. A później regularną dostarczycielką albumów, które na Polifonii opisywało mi się wyjątkowo przyjemnie, bo zawsze było co opisywać. Tak jest i tym razem – może nawet bardziej niż dotąd. 

To przechodzenie do 4AD to dziś proces trochę taki jak przed laty przechodzenie do katalogu majorsów. Te ostatnie nie są już tak interesujące dla wielu wykonawców – nie tylko ze względu na ograniczenia kontaktowe, z jakimi się zwykle wiąże praca z nimi, ale też coraz większą promocyjną słabość dużych koncernów. Wytwórnia średniej wielkości, jaką dziś jest 4AD, pozwala w dziedzinie kariery komercyjnej mieć ciastko i zjeść ciastko. Zachować cnotę niezależności – przynajmniej w teorii – a jednocześnie zapewnić sobie szerszą publiczność i dobrą ekspozycję na anglosaskich rynkach. To zapewne dziś spotka Hval. I bardzo dobrze. 

Jeśli jednak przysłuchać się bliżej muzyce, można zauważyć, że sztuce piosenkowej Hval – wyrafinowanej, przesiąkniętej feminizmem i uwagą w budowaniu aranży – zaskakująco blisko jest do co lepszych przykładów względnie mainstreamowych płyt lat 80., dla których niegdyś 4AD była alternatywą. Od lekkiej rytmiki reggae przebijającej się w Year of Love (a w popie lat 80. wszechobecnej), przez wszechobecne szerokie pogłosy rodem z tamtej epoki, aż po bas/gitarę w Cemetery of Splendour – takie dalekie echo partii basu z Don’t Give Up. Są zresztą, nie pierwszy raz, odniesienia do twórczości Kate Bush, w czym nie ma nic dziwnego, przypomnę tytuł pracy dyplomowej Hval: Kate Bush and the singing voice as literature. Przesunął się więc środek ciężkości, w mainstreamie zmienił się sposób podejścia do piosenek, które muszą być mocniejsze, bardziej zwarte i skoncentrowane na krótkich frazach, szybciej dochodzić do sedna i atakować melodyjnym riffem. I marka 4AD przydaje się bardziej do zachowania starej normalności niż do budowania jakości zupełnie nowej.   

Z tych świeższych elementów mamy na Classic Objects niezbyt natrętną czy mocną, ale jednocześnie transową rytmikę. Słychać w niej niewątpliwie coś z „lektur” dźwiękowych z okresu izolacji pandemicznej, którymi sama Hval się chwali, pisząc, że gdy czuła się niczym postać z Simsów, sięgała po muzykę Nusrata Fateh Ali Khana czy późne nagrania Alice Coltrane. I elementy delikatnie  inspirowane choćby tą pakistańską tradycją słychać na tym albumie w wielu miejscach: od Year of Love, przez Classic Objects, po Year of Sky i Jupiter. Płyta i bez tego była stylistycznie spójna, ale dodaje to całości smaku i uroku. A ta sytuacja izolacji z kolei sprawiła, że Hval zaczęła – jak sama mówi – zdawać sobie sprawę, że żyje dokładnie takimi samymi problemami jak inni. I budować przekaz prosto i szeroko. Stąd może Classic Objects, jeśli nawet nie najlepszą, bo to bogata dyskografia, będzie (premiera jutro) na pewno najbardziej komunikatywną jej płytą. 

Ale teraz, wracając do tej pierwszej kwestii – czy taka muzyka może funkcjonować w zupełnym oderwaniu od rzeczywistości? Oczywiście nie. Pierwszy youtube’owy komentarz do nowego singla Freedom – a przy tym najkrótszej i chyba najprostszej piosenki Hval z nowej płyty (Może nigdy nie byłam wolna?) – zaczyna się tak:  Mieszkam w Rosji. Wśród tysięcy ludzi brałam udział w antywojennych protestach i mało brakowało, by złapała mnie policja. Autorka (lub autor) opisuje swoje reakcje związane ze wstydem za obecną sytuację. Nigdy nie żyłam w demokracji, nigdy nie żyłam w wolności – pisze. Jak zwykle – jakie czasy, takie interpretacje piosenek. Teza Cohena o piosenkach jako tofu, któremu smak nadaje dopiero odbiorca własnym życiem, ciągle aktualna. 

Nie inaczej jest z moim ulubionym Cemetery of Splendour, które pewnie znajdzie się na kolejnym singlu. Nietrudno dziś na ten znaczący tytuł spojrzeć z perspektywy rosyjskiej agresji – i grzebania własnej wielkości w krajobrazie (w którym rozpływa się sam utwór). Ale będzie się do tego wracać i za tydzień, i za miesiąc, i za dziesięć lat. Zapewne z innymi emocjami, ale – nie mam wątpliwości – takim samym podziwem dla autorki. 

JENNY HVAL Classic Objects, 4AD 2022