Najgorsze rzeczy

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj

Ostatnim dziełem zmarłego właśnie w wieku 57 lat Marka Lanegana – jeśli się nie zgubiłem w jego przepastnej twórczości – jest książka Devil in a Coma. Trudna relacja z jeszcze trudniejszego przejścia zakażenia koronawirusem, które zaprowadziło wokalistę do szpitala na trzy miesiące, w tym na miesiąc w śpiączkę, i na pewien czas odebrało słuch, doprowadzając go na skraj śmierci. To jedna z szeregu najgorszych rzeczy w życiu, jakie go spotkały. A lista jest długa, obejmuje potworny wypadek w dzieciństwie, wspomnienia matki, która uznała go w pewnym momencie za chorego psychicznie, zatargi z prawem w młodości, w okresie rock’n’rollowym pobyt w szpitalu, gdzie chcieli mu amputować nogę, ciężkie problemy z uzależnieniem od narkotyków i alkoholu, włącznie z pobytem na oddziale psychiatrycznym, potem 15 lat trudnego życia w abstynencji, do tego jeszcze tragiczne odejścia dwóch bliskich przyjaciół: Kurta Cobaina, a ostatnio Anthony’ego Bourdaina. A w książce – koszmar za koszmarem, problemy z oddechem, ze snem, wspomnienia tego, jak świadomie lub nieświadomie niszczył swój organizm przez lata, a do tego wyrzuty sumienia spowodowane postawą, delikatnie rzecz ujmując, antyszczepionkowca. A do tego ten niezwykły głos, jeden z najwspanialszych w grunge’owej generacji, której wzlot symbolicznie zamykała w 1996 r. piosenka Dying Days zespołu Lanegana, Screaming Trees. Imponujący baryton – gdy lekarze chcieli mu zrobić tracheotomię, żona nie wyraziła zgody na zabieg w obawie o to, że nie będzie mógł żyć, nie odzyskawszy dawnej barwy.

Pożegnań na Polifonii ostatnio nie brakuje – sprawdzając, kiedy ostatnio wspominałem o Laneganie, zauważyłem, że było to przy okazji żegnania innego muzyka, Rica Ocaska. Nie brakuje też od lat smutnych rozstań z kolejnymi idolami sceny ze Seattle (bodaj pierwszy artykuł w polskiej prasie muzycznej, który o niej opowiadał, ilustrowały – jak pamiętam – zdjęcia TAD i Screaming Trees). Nie o wszystkich wspominam, ale na poziomie czysto muzycznym kariera Marka Lanegana to dla mnie jedna z najciekawszych, które były udziałem bohaterów z okolic Seattle (urodził się w Ellensburgu, kilkadziesiąt km od tego miasta, zmarł w domu w Irlandii, kraju rodzinnych korzeni).

Nie tylko Screaming Trees mieli jak na grunge dość szerokie horyzonty muzyczne, ale sam Lanegan odnalazł się w czasach po śmierci Cobaina i po wypaleniu się tej pierwotnej energii całego ruchu wynikającej głównie z ogrywania na nowo starego hard rocka. Współpracował z Queens of the Stone Age, z Gregiem Dullim współtworzył The Gutter Twins, brał udział w nagraniach The Twilight Singers i formacji Soulsavers, a co ważne potrafił odejść od formuły rockowej – działał w duecie z Isobelle Campbell, na pokładzie efemerycznego składu Unkle i pojawiał w niezliczonych gościnnych występach. Jak choćby w tym będącym pretekstem do poprzedniego wpisu o Laneganie, czyli na albumie z Not Waving. Zaskakującym nawet jak na szerokie zainteresowania wokalisty i autora z Ellensburga. Tyle że jak wszystko, czego dotknął, ostemplowanym charakterystycznym stylem i doskonale rozpoznawalnym głosem. Był też oczywiście Mark Lanegan Band i długa dyskografia solowa (a nawet wątek polski – nagranie z Maciejem Werkiem z płycie Songs That Make Sense). Kiedy się czyta króciutkie Devil in a Coma, aż trudno uwierzyć, że między tymi wszystkimi zakrętami, tragediami, wypadkami, problemami z narkotykami czy depresją, udało się zmieścić tak potężny artystyczny życiorys.    

Miałem się dziś zająć tylko płytą Zguby Znój, ale wyjdzie na to, że zostanie bardziej jako puenta. Jeśli chodzi o klimat, nie odbiega zbytnio od tematu. I jest kontynuacją dwóch poprzednich, docenianych na tych łamach ambientowych wydawnictw mieszkającego w Bułgarii polskiego kompozytora: PotwarzPomór. Całość układa się w trylogię odnoszącą się do – jak sam twórca pisze – udręki. Znój jest więc niejako finałem, zgodnie z tą funkcją zrealizowanym z jeszcze większym rozmachem, równie uduchowionym, bardziej wzniosłym, mniej może minimalistycznym, choć ciągle oszczędnego w doborze środków. Z pewnością dostojnym i robiącym ogromne wrażenie samą, pełną namaszczenia i skupienia realizacją. Opowieść o cyklu życia, powtarzalności i jednak – mam wrażenie – codziennym wygrywaniu walki z bólem istnienia, w długich i smutnych, tonących w pogłosach sekwencjach. Przy okazji poprzedniego albumu Zguby wspominałem o Closer Joy Division – tak się składa, że był to kluczowy album dla dorastającego Lanegana. Wszystkie te smutne historie to jakiś jeden wielki system naczyń połączonych.   

Piszemy o tym, co ważne i ciekawe

Polski kompleks zbrojeniowy

Z polską zbrojeniówką nie jest tak źle, jak myślimy, ani tak dobrze, jak by chciano, żebyśmy myśleli. Od kilku miesięcy model „dobre, bo zagraniczne” szczęśliwie dla krajowej zbrojeniówki przechodzi do defensywy. Dla ludzi z obronności nie jest specjalną tajemnicą, że sprzedający dyktują warunki.

Juliusz Ćwieluch

ZGUBA Znój, LOŻA Oficyna 2022

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj