Dezerterzy

Zanim przyszła ta smutna wiadomość o śmierci Rica Ocaska – zmieniając poranną playlistę i sposób odbioru fantastycznych, zawsze tak lekkich piosenek The Cars – przymierzałem się do tego, żeby się zająć raczej śmiercią rock and rolla w tapirowanym wydaniu. Nie chciałbym więc jednej opowieści zmieszać z drugą. Muzyka The Cars, perfekcyjna producencka fuzja postpunkowego rocka i syntezatorowego popu, należy do bezpiecznej strefy poza czasem. A ja chciałem opowiedzieć o dezerterach z rock and rolla. A nawet o śmierci gatunków. O tym, że aby sprawdzić, czy gatunek jest już całkiem martwy, najlepiej do niego przyłożyć miarkę musicalową. Jeśli da się z tego zrobić musical – z odpowiednią mieszanką kiczu i nostalgii, czytelny dla każdego, bez względu na cenę sukienki czy garnituru – to z pewnością umarł. Co udowadnia w stosunku do amerykańskiego hair metalu sympatyczny, wykarmiony na campie musical Rock of Ages, którego premierę widziałem w weekend w warszawskiej Syrenie. To, że można coś takiego zrobić z hitami Twisted Sister, Bon Jovi, Foreigner i Whitesnake, oznacza, że są już od dawna zimne jak grób. A scena burzenia klubu rockowego w rytm The Final Countdown Europe wydaje się żartem zaskakująco głęboko oddającym istotę zagadnienia.
Dziś będzie o dwóch wokalistach, którzy od lat uciekają przed tą rozbiórką. Obaj zaczynali karierę w momencie, kiedy mogły się rozgrywać wydarzenia, o których opowiada musical (stworzony już w XXI wieku, na fali ironicznego spojrzenia na pop metal późnych lat 80.). Musieli się jakoś ustosunkować do tego, co widzieli, a później uciekać wciąż i wciąż.

Mike Patton uciekał w awangardę. Poza karykaturalnie rockandrollowymi gestami wykonywanymi na pokładzie Faith No More czy Tomahawk („obsikiwanie” ochroniarzy z wyjętego z rozporka sztucznego penisa na scenie w Londynie należało do tych, które zapamiętam na długo) zdążył pokrzyczeć u Johna Zorna, pomóc Björk i wykonywać muzykę współczesną. Umiejętności ma – jak wiemy – wyjątkowo szerokie. I rzeczywiście je wykorzystuje – do tego stopnia, że żadna konwencja nie byłaby w jego przypadku dużym zaskoczeniem. W szczególności ta nowa. Patton idzie dalej ścieżką Mondo Cane, przeszukiwał już lubiany przez kolekcjonerów płyt dorobek muzyki włoskiej (wtedy), no to pora zajrzeć do francuskiej (teraz). Jean-Claude Vannier, legendarny aranżer i kompozytor, popularny dzięki współpracy z Serge’em Gainsbourgiem, ale ważny i poza tym (L’enfant assassin des mouches – pisałem szerzej o tej płycie tutaj), otoczony kultem w rockowym środowisku – weźmy Jarvisa Cockera, Becka czy Jima O’Rourke’a – to typ wymarzony. Poznali się osiem lat temu, album przygotowali po części bazując na już gotowych utworach i szkicach Francuza, ściągnęli znakomitych muzyków.

Właśnie po tych ostatnich obiecywałem sobie najwięcej. Jest tu Bernard Paganotti z Magmy czy Didier Malherbe z Gongu. Jest duży zespół smyczkowy. Poszczególne indywidualności trochę się jednak gubią wobec stylistyki Vanniera, która jest bardzo mocna i ciągle odwołuje się do zamaszystych gestów orkiestrowych, do budowania filmowej narracji w piosenkach. I wobec charakteru wokali Pattona – oddającego piosence francuskiej hołd i zarazem robiącego sobie z niej jaja, jak to ma w zwyczaju. Trudno mi uwierzyć w to, żeby publika na Sekwaną nie westchnęła nad Insolubles, prowokacyjnie ocierającym się o pastisz i śpiewanym po francusku ze złym akcentem. Utwór tytułowy, będący muzycznie rodzajem remiksu rozpoznawalnych tematów Vanniera, w warstwie lirycznej okazuje się z kolei kompletnie bełkotliwą wyliczanką potraw kuchni francuskiej i hiszpańskiej. Patton zwraca się jednak raczej w stronę publiczności anglojęzycznej. Bywa rockandrollowy (On Top of the World), w Gainsbourga wczuwa się rzadko (ale Camion, opowieść o ciężarówce, to jednak komiczna próba, w której – mam wrażenie – Patton próbuje się nawet zdegradować wokalnie do poziomu Serge’a), niezły jest Browning, w którym obaj twórcy wędrują blisko Nicka Cave’a. Aż chciałoby się usłyszeć płytę tego ostatniego z takimi aranżacjami. W sumie jest miło, jak dla mnie znacznie ciekawiej niż na Mondo Cane, ale z pewną rezerwą i statecznie, bez pokazywania pełni szaleństwa, na jakie stać było w długiej karierze obu panów. I chyba też bez błyśnięcia pełnią możliwości.

MIKE PATTON & JEAN-CLAUDE VANNIER Corpse Flower, Ipecac 2019, 6-7/10

Wykorzystam moment, żeby wspomnieć o płycie, która ukazała się w środku wakacji i zaskoczyła mnie trochę bardziej. Marka Lanegana (Screaming Trees, Queens Of The Stone Age) słyszeliśmy już w kontekstach bluesowych i folkowych, ale minimalistyczna, impresyjna muzyka, którą stworzył dla niego Alessio Natalizia (Not Waving), często na pograniczu ambientu, z bardzo silnymi inspiracjami Wschodem, to dość jednak egzotyczna mieszanka. Głęboki baryton Amerykanina wiąże się nieźle z elektronicznymi mantrami – chciałoby się wręcz iść z nim w tę stronę na dłużej i mocniej. Jeśli słychać tu bluesa czy rock and rolla, to przefiltrowanego przez chłodne eksperymenty Suicide (Burn Out Babylon). Muzykę włoską Natalizia zostawił za sobą dawno temu, rocka zanegował, inspirując się nowofalową sceną syntezatorową – mamy więc dwóch dezerterów z rockowego świata. Lanegana wyprowadza Włoch na manowce, słusznie sugerując, że to rejony bliskie Davidowi Sylvianowi. Materiał z Downwelling jest nieprzewidywalny, naznaczony improwizacją i przynajmniej próbą dotknięcia czegoś nowego. Nie jest to próba zakończona jakimś oszałamiającym sukcesem, ale godna szacunku – posłuchajcie finałowego The Broken Man. To może pewien paradoks, ale o ile album Pattona & Vanniera wydaje się bardziej satysfakcjonujący, to tutaj z większą ciekawością czekałbym na ciąg dalszy. I wracam do The Cars.

NOT WAVING & DARK MARK (MARK LANEGAN) Downwelling, Ecstatic 2019, 6-7/10