Sprzedają płyty na raty

Dla pilnych obserwatorów sceny muzycznej serializacja – czyli zamienianie jednego dużego wydarzenia w serię drobniejszych, pośrednich – rynku wydawniczego nie jest niczym nowym. Ale niektórzy mogli tego fenomenu jeszcze nie zauważyć. To jeden z tych, które wymusiły, a przynajmniej nasiliły czasy streamingu – a ta formuła sprzedaży wymaga utrzymywania uwagi przez długi czas, a przy tym (skoro na odległość drobnego kliknięcia czeka już cała konkurencja) źle znosi długie albumy. Dodatkowo zaostrzyły go warunki pandemiczne, każące szukać na rynku płytowym (a więc przede wszystkim w streamingu) możliwie wysokich wpływów – i wzmagające konkurencję, bo, jak wiemy, co piątek wydaje się dziś pewnie więcej nowej muzyki niż kiedykolwiek. Tu mógłbym pewnie zadać zagadkę: o jakiej płycie chcę w tym kontekście pisać? Mógłbym – gdyby nie fakt, że miniatura okładki już dawno podpowiedziała, że chodzi o nową płytę Beach House Once Twice Melody.  

O serialach wydawniczych miałem już okazję pisać – i w podsumowaniu ubiegłego roku, i w tekście dla „Wiadomości ZAiKS-u” (tutaj można sobie tamten artykuł przeczytać). Nie zaczęły się wczoraj – kiedyś układały się w nie po prostu co dłuższe serie singli. I w sposób naturalny wróżyły coś wyjątkowego. Czasem było to działanie mające charakter serii wydarzeń prezentujących niekoniecznie utwory z samej płyty – jak w wypadku promocji, wybitnego skądinąd, albumu My Beautiful Dark Twisted Fantasy Kanyego Westa. Wtedy modne było demonstrowanie otwartego dostępu, więc przez kilkanaście tygodni West dostarczał nowe nagrania za darmo w ramach GOOD Friday (teraz ten sam artysta próbuje, o czym już wspominałem, ograniczać dostęp – dziś miała się ukazać nowa płyta Donda 2, ale dostępna tylko na Donda Stem Playerze za 200 dol.). W ubiegłym roku Bill Callahan i Bonnie „Prince” Billy dostarczyli w ten sposób cały coverowy album, robiąc wydarzenie z nowej wersji każdego klasyka, którą rejestrowali z udziałem różnych gości specjalnych. A wreszcie Gorillaz, którzy z Song Machine – także wspartego przeróżnymi gośćmi – uczynili oficjalnie już sezon

Żeby nam jednak plusy tego pomysłu nie przesłoniły jego minusów, zaznaczę, że niesie to pewne zagrożenia. W szczególności – zmęczenie. O ile covery Callahana i Oldhama słuchane tydzień po tygodniu wydawały się czymś niesłychanie ożywczym, to po zsumowaniu w album (zresztą po paru ładnych miesiącach, bo proces wydawniczy ostatnio nie rozpieszcza) słuchało się tego – jak sam napisałem – trochę jak serialu odkupionego w drogim boksie: fajnie, sympatycznie, ale już bez suspensu. Pozwolę sobie od tego zacząć w wypadku duetu Beach House, który album Once Twice Melody zaprezentował w czterech ratach, od listopada ubiegłego roku. I można się na tym przykładzie wiele nauczyć.

Przede wszystkim, nie ma sensu stosować takiego manewru bez naprawdę dobrego materiału. Nowa płyta Victorii Legrand i Alexa Scally’ego powstawała długo – w procesie, który trwał od roku 2018, czyli od momentu publikacji poprzedniego, bardzo udanego albumu 7. I procesie, który po raz pierwszy kontrolowany był przez samych twórców – wygodna rzecz w czasach utrudnionego dostępu do studiów i zewnętrznych współpracowników. Choć udało się nagrać żywy zespół smyczkowy i (jak poprzednio) perkusistę, no i zmiksować całość pod okiem osobnych fachowców. Materiału powstało dużo – po ociosaniu: 18 piosenek, które duet podzielił na cztery rozdziały i wypuszczał cyfrowo w tylu właśnie transzach. Brzmieniowo jest mniej więcej tak, jak było – tylko bardziej. Może z nieco mocniejszym akcentem na nawiązania do muzyki Mazzy Star czy nawet The Cure – tych ostatnich słychać szczególnie w sposobie wplatania bardzo prostych melodii gitarowych i syntezatorowych w gęste aranżacje, od Superstar po Finale. Nie ma jednak takiego efektu zaskoczenia, który pozwoliłby ten gigantyczny zestaw, choćby i najlepszy, sprzedać jako jakiś projekt specjalny. 

Ale tu pojawia się ważny punkt drugi: żeby podzielić taki materiał na transze, trzeba doskonale wyczuć potencjał poszczególnych nagrań. I to Beach House zrobili. Każdy z rozdziałów przynosi przynajmniej jeden zdecydowanie wyróżniający się utwór: od Superstar w pierwszej transzy, przez Over and Over w drugiej, Masquerade w trzeciej i wreszcie Hurts to Love w ostatniej. Z całym szacunkiem dla innych nagrań – już te cztery piosenki świadczą o tym, że było z czego wybierać. I te mocne, przebojowe akcenty rozłożone zostały perfekcyjnie. A wypuszczane na światło dzienne po kolei pozwalały wybrzmieć też całej reszcie nagrań, których szczegóły – przy 84-minutowym czasie trwania albumu – pozostałyby pewnie niezauważone i niedocenione. Szczególnie biorąc pod uwagę senną estetykę piosenek Beach House. Ma to zresztą dodatkowy walor – recenzje tego materiału mogły się ukazać szybciej, zostać napisane uważniej, a ich autorzy mogą dziś z większym przekonaniem wygłaszać tezy o wielkości i typować ten album do rocznych zestawień. Pokazywanie takiego zestawu w czterech odsłonach umacnia wrażenie samospełniającej się przepowiedni. Bo suma udanych części musi przecież dać udaną całość. Czy może nie?   

Stoję tu raczej po stronie entuzjastów, przyznam się jednak do jednego: nadal wolę tej płyty słuchać w odcinkach. W czym pewnie nie ma nic zdrożnego. Tkwi jednak w tym pewien paradoks. Jest rok 2022, muzyka wisi w sieci, dostępna na każde życzenie w dowolnych ilościach, a ciągle najwygodniejszą jednostką do jednorazowej konsumpcji z wytężoną uwagą okazuje się długość pojedynczej strony winylowego albumu, czyli mniej więcej 20 minut. 

BEACH HOUSE Once Twice Melody, Bella Union/Sub Pop 2021-2022