Przeceniam Coldplay od 20 lat

Nie tylko sklepy muzyczne przeceniają formację Chrisa Martina. Bo że zwykle sprzedawała się świetnie, a ostatnio nieco gorzej – to fakt. W innym razie nie potrzebowałaby coachingu Maxa Martina – popowego guru, który każdy kawałek blachy po zniszczonej gwieździe pop zamieni w porządną imitację złota i delikwent będzie znów good enough, by go wciskać ludziom za pełną cenę i wprowadzać na listy bestsellerów. Ja idę jednak w moim przecenianiu twórczości Coldplay w nieco inną stronę: ja ich zwykle przeszacowuję – ostatnio znajomy przypomniał mi stanowczo zbyt wysoką ocenę X&Y, na tym blogu znajdziecie dość łagodnie potraktowane Mylo Xyloto, na łamach POLITYKI skrytykowane, ale umiarkowanie, Ghost Stories. Zignorowałem A Head Full of Dreams, a ta była chyba najgorsza. I dziś powinienem się pewnie odwołać do jakiejś bardziej zbiorowej emocji – zrecenzować hamburgera Maty, książkę taty Maty albo chociaż popastwić się nad Martinem. Ale mam jakieś głupie opory w każdym z tych przypadków. Z Coldplayem chodzi o to, że najbardziej krytyczny bywam zawsze po pierwszym odsłuchu, a każdy kolejny łagodzi emocje. Może dlatego, że Chris Martin i koledzy dokładnie tym się chcą zajmować? Łagodzeniem emocji. Choćby i w stylu, który je rozdrażnia.  

Czy nowa płyta Music for the Spheres jest na tym tle wyjątkowa? Nie, skądże, ani trochę. Tu mogą mnie opuścić ci wszyscy, którzy chcą sobie tylko utrwalić obraz Coldplay jako pretensjonalnych chłopców do bicia dla krytyki. Ja się będę upierał, że jest w tym zespole – który wyrzekł się siebie i sprzedał duszę po dwóch pierwszych, udanych płytach – coś w przewrotny sposób fascynującego.    

Po pierwsze, ostatnie dwie dekady zmieniły bardzo dużo w planowaniu karier wielkich gwiazd, a grupa Coldplay zachowała styl marketingu rodem z XX wieku. Zwykle szukają pewniaków – producentów z sukcesami. I tak zatrudniali już i Briana Eno, i Paula Epwortha, i duet Stargate, był Jon Hopkins, a nawet Avicii. Prawie wszystko ze średniej jakości skutkiem. Rzadko naprawdę złym. Teraz wreszcie Chris Martin pracuje z Maxem Martinem (pojawił się już na poprzednim albumie Coldplay). I nie jest gorzej, a może nawet lepiej niż na 2-3 ostatnich płytach. Ale raczej przewidywalnie. Można by jeszcze do tego dokooptować – podpowiadam – George’a R. R. Martina jako autora tekstów. Biorąc pod uwagę tematykę albumu, fantastyczną otoczkę i te teksty w kosmicznym alfabecie we wkładce, może już tam jest? Bo budżety Coldplay ma zapewne jedne z bardziej imponujących w branży.  

Po drugie, podobnie jak kiedyś gwiazdy lat 60. próbowały – z lepszym lub gorszym skutkiem – odświeżyć wizerunek w latach 80., grupa Coldplay, bohaterowie wielkiego sukcesu z początku XXI w., panicznie szuka kontaktu z młodszą publicznością. Stąd gwiazdy młodzieżowej widowni, koreańska grupa BTS i Selena Gomez. Wybór czysto rynkowy, w którym nie widać głębszego zamierzenia (choć piosenki wcale nie takie najgorsze). Stąd też zapewne używanie emoji zamiast tytułów piosenek. Cała otoczka koncepcyjna, z opowieścią o fikcyjnym systemie planetarnym, jest już nieco boomerska (choć Daft Punk – do których Coldplay też się tu odnoszą, w utworze My Universe – też byli blisko, ze skutkiem świetnie skontrolowanym). Opowieść o zrównoważonej trasie koncertowej, podczas której ludzie mieliby sami zasilać agregaty (już po zapłaceniu za bilet, przypominam) własnym ruchem pod wpływem wywołanych przez muzykę emocji, wydaje się kwintesencją problemu grupy Martina, która próbując programowo czynić dobro, niczym wielka korporacja z rozbudowanym działem PR, naraża się na śmieszność i zarzuty o hipokryzję (w Polsce PGE jako sponsor w zarobkowaniu im nie przeszkadza). Jakoś już tak mamy, że wolimy bezczelnych raperów podpisujących kontrakty z firmami z pewnością powiększającymi planetarny ślad węglowy niż starzejące się gwiazdy popu, które deklarują, że chciałyby ten ślad redukować. I pod tym względem – a nie pod względem muzycznym, co zarzuca grupie Alexis Petridis na łamach „Guardiana” w chyba nieco zbyt ostrej recenzji – blisko zespołowi Martina do U2.

Music of the Spheres jest albumem wyciętym z podręcznika marketingu wielkich wytwórni – wstecznym niemal z założenia, działającym na nerwy, ale też precyzyjnie skontrolowanym i niespadającym w kategoriach muzycznych poniżej pewnej granicy. Jestem przekonany, że jeśli programowo wtórni The War On Drugs wywołują w sposób naturalny drżenie słuchaczy, a każde odniesienie do Dona Henleya czy duetu Hall & Oates w undegroundzie przyjmowane jest jako rewelacja, to utwór Higher Power – także bardzo „ejtisowy” w charakterze – w wykonaniu młodszych i bardziej niszowych artystów zbierałby wyższe noty niż pod szyldem Coldplay. Podobnie rzecz się ma w odniesieniu do kilku jeszcze nagrań – choć są w programie i ewidentne knoty. Nie jestem miłośnikiem Biutyful, czyli nieprzekonującej lekkiej stylizacji na hyperpop (którą wskazał i szerzej opisał Rafał Samborski w Interii), znów pewnie desperacko idącej tropem młodego słuchacza. Za to w 10-minutowej Coloraturze – brzmiącej być może tak, jak powinien brzmieć po latach Coldplay z niezaburzoną marketingiem ścieżką rozwoju – słychać głęboko ducha schyłkowego Pink Floyd i jeszcze Mike’a Oldfielda. Brzmi to dziadersko, lecz na swój sposób godnie. I tak pewnie mógłby brzmieć ten zespół, starzejąc się z godnością, gdyby nie był kombinatem. A płyta może mało ważna i pełna wewnętrznego rozdarcia – jak wspomniane próby unowocześniania gwiazd starego rocka – nie na tyle jednak, bym zaraz namawiał do jej zupełnego zignorowania*. No ale uwaga, bo ja przeceniam Coldplay od 20 lat.  

COLDPLAY Music for the Spheres, Parlophone 2021 

*Za to już koncert na PGE Narodowym możecie sobie darować. Nikt tam nie daje gwarancji poprawnego brzmienia. Choć i tu trzeba oddać honor Martinowi i jego grupie – spośród licznych wykonawców grających w tym potwornym miejscu oni chociaż zadali sobie trud zrobienia porządnej wizji lokalnej i rzeczywiście próbowali – przy pomocy dodatkowej linii nagłośnienia – wyrównać szanse nabywców biedabiletów na wyższe sektory.