Głośne skutki wyciszania kobiet

Status kobiety-kompozytorki w środowisku awangardy pół wieku temu najlepiej opisuje anegdota francuskiej kompozytorki Éliane Radigue. W latach 50. i 60. była asystentką Pierre’a Schaeffera w paryskim studiu eksperymentalnym, później asystowała Pierre’owi Henry’emu. I pewnego dnia przywitał ją realizator nagrań, który po jej przybyciu do studia zagadnął: Miło jest mieć w studiu Éliane, bo ładnie pachnie. Przypomina tę historię świetny i potrzebny dokument Lisy Rovner Sisters with Transistors, który w najbliższych dniach będzie miał polską premierę na rozpoczynającym się jutro festiwalu HER Docs. Polski tytuł – Dziewczyny z tranzystorami. Nieznana historia muzyki elektronicznej – wprowadza jeden element, z którym bym lekko polemizował. Nie jest to taka do końca nieznana historia, z mojej perspektywy (może lekko spaczonej) to nawet historia fundamentalna. Zebranie w jednym filmie losów takich postaci jak Daphne Oram, Bebe Barron, Pauline Oliveros, Delia Derbyshire, Suzanne Ciani czy właśnie Radigue (a w roli Krystyny Czubówny – Laurie Anderson) jasno pokazuje, że tę muzyczną sferę budowały kobiety. Dzięki pewnemu paradoksowi: kobiety wchodzące w świat kompozycji jeszcze w połowie ubiegłego wieku zderzały się z dużymi barierami dostępu (tu znów cytat z Radigue: Urodziłam się w świecie macho, chciałam się tylko uczyć), spychano je więc w sposób naturalny do sfer pobocznych, a przynajmniej uznawanych za trudne i dziwne – elektronika przez lata wydawała się jedną z nich.    

O wielkich osiągnięciach Oram, która za pieniądze ze stypendium Fundacji Gulbenkiana tworzyła szczególny, autorski, graficzny język programowania maszyn, Radigue, która znalazła sferę muzyczną na obszarze niezagospodarowanym – pracując z delikatnymi sprzężeniami układów dźwiękowych – albo Suzanne Ciani, która wprowadzała improwizacje syntezatorowe i oswajała elektronikę w reklamówkach i wizytówkach dźwiękowych, zadecydowało więc opatrzenie tej sfery mianem technicznej i wieloletnie uznawanie jej za gorszą. Co potwierdza przypadek Bebe Barron i jej męża Louisa, twórców przełomowego soundtracku do Zakazanej planety, nieuznanego w swoim czasie za muzykę filmową przez Amerykańskie Stowarzyszenie Kompozytorów – opisano go jako electronic tonalities. W czasach, gdy synonimem słowa kompozytor był nieżyjący biały mężczyzna, jak wspomina pionierka cyfrowej elektroniki Laurie Spiegel, duża część tego, co pozostawiano kobietom, wydawało się działalnością z kręgu inżynierii. Stąd pewnie prosta droga od studiów matematycznych do kompozycji Delii Derbyshire, która goniła w muzyce za abstrakcją, ale zarazem zorganizowała cały warsztat pracy nad złożonymi formami i przebiła się w brytyjskich warunkach z wizją budowy studia eksperymentalnego do użytkowych celów, co w konsekwencji zaowocowało przypadkiem kompletnie zaskakującym – przebojowym elektronicznym tematem z Doktora Who. Ten niemal inżynierski fotel pozwalał na wejście w świat kreacji bocznymi drzwiami – a samo instrumentarium elektroniczne, technologia, jak podkreślają bohaterki filmu, skróciły dystans dzielący różne sfery od pracy kompozytorskiej. Potwierdziłby to zapewne nasz Eugeniusz Rudnik.

Paradoksów tego świata było więcej i Rovner celnie odnajduje wszystkie. Na przykład ową użytkowość muzyki elektronicznej w jej prapoczątkach. Wytwórnie płytowe nie były zainteresowane kobietą, która nie była wokalistką, za to agencje reklamowe interesowały się wszelkimi nowościami i to one dały mi wolność – mówi Suzanne Ciani, która dzięki pracy w reklamie zbudowała dla siebie całkowicie niezależne miejsce w świecie elektroniki. Dopiero po latach doczekała się należytej prezentacji, ale dziś raczej nie mogłoby już dojść do pokazanej w trailerze filmu sytuacji, gdy słynny prezenter telewizyjny David Letterman, widząc sprzęt Ciani, wyraża zdziwienie, co ona z tym wszystkim robi (poniżej cały fragment programu). Zarabiam na życie – odpowiada Amerykanka.    

Dziewczyny z tranzystorami zaznacza oczywiście wątek LGBT+, bo ten też – jak wiemy – ma bardzo znaczącą reprezentację w historii elektroniki. Nie na darmo powstały u nas kolektyw Oramics nawiązuje nazwą i społecznym zacięciem (warto sprawdzić najnowszą charytatywną kompilację) do tamtego pionierskiego okresu. Zarówno postać Pauline Oliveros, łączniczki sceny elektronicznej z minimalizmem, jak i Wendy Carlos, osoby kluczowej dla oswajania syntezatorów w klasycznym repertuarze, pojawiają się tu jako bohaterki. Rovner nieźle sobie radzi z równoważeniem wątków poszczególnych życiorysów, ale nie zapomina o muzyce – dostajemy wprawdzie bardzo urywkowy (to z konieczności), ale sensowny wyciąg kompozycji bohaterek. Reżyserka zatrzymuje się na dłuższą chwilę na podstawowych technikach pracy z taśmą, na rewolucyjności niektórych chałupniczych technik (filtry z tektury czy pogłosy łazienkowe itd.). Co więcej – zacząłem ten film oglądać dla wizji emancypacji kompozytorek, ale gdy kończyłem, dźwięczały mi w uszach raczej głębokie, celne, a często niemal poetyckie wypowiedzi na temat sztuki dźwięku. Tu znowu wyróżnia się Radigue, która opowiada o swojej podróży do Ameryki, odkrywaniu syntezatorów i wręcz miłości do systemu ARP 2500 (z którego do dziś chyba korzysta). Nie prosiłam nikogo o potwierdzenie, czy to jest, czy nie jest muzyka – mówi w pewnym momencie Francuzka. Pracuję z energią – definiuje inna z bohaterek. Chciałam osiągnąć wrażenie prostoty i samotności człowieka na Księżycu – opowiada Derbyshire. Wzruszające okazuje się odkrycie związane z tworzeniem muzyki do Zakazanej planety, kiedy to brawurowo zilustrowana scena śmierci Morfeusza okazje się przy okazji prawdziwą śmiercią układu elektronicznego, który zbudowali państwo Barronowie. Wystarczająco dużo tu olśnień, mniejszych i większych, żeby zdecydowanie zarekomendować projekcje (także online!) tego filmu. 

Dołączam do tego wywodu zgubiona recenzencko latem płytę Arushi Jain – nowojorskiej kompozytorki posługującej się głosem i systemem modularnym, łączącej w naturalny sposób (urodziła się w New Delhi – więcej pisał o niej Michał Wieczorek) elementy ragi z fascynacją muzyką syntezatorową w bardzo tradycyjnym ujęciu, ze szczyptą New Age. W znacznym stopniu jest Jain, debiutująca dużym albumem w barwach świetnej ostatnio wytwórni Leaving Records, pilną uczennicą takich artystek jak Ciani, z którą zresztą grywała na żywo. To muzyka, która zyskuje niesamowity rozmach emocjonalny w takich utworach jak Cultivating Self Love czy Look How Far We Have Come, ale nie przekracza pewnej granicy salonowej wręcz przystępności.

Tytuł tej drugiej kompozycji jest zarazem znakomitą puentą dzisiejszego tematu – zobaczcie, jak daleko zaszłyśmy. Nie dość, że muzyka elektroniczna tworzona na zestawie narzędzi kojarzącym się ze studiami eksperymentalnymi spowszedniała, to jeszcze wypełnia przestrzenie, które wcześniej byłyby dla niej zamknięte. Jain nie jest w żadnej mierze pionierką, ale potrafi na muzykę syntezatorową patrzeć zarazem na nurt bogaty i żywy. Sama jest dowodem na to, że choć pionierki elektronicznej kompozycji dostały ten nurt do zagospodarowania trochę z historyczno-społecznego przypadku, to wykorzystały tę szansę perfekcyjnie i doprowadziły do tego, że dziś kobiety w nim w sposób naturalny dominują – albo przynajmniej rywalizują na równych prawach z mężczyznami. 

ARUSHI JAIN Under the Lilac Sky, Leaving 2021  

Na zdjęciu głównym: Maryanne Amacher, photo: Peggy Weil