O jak fałszywe wszystko na tym nędznym świecie

Dzisiejsza premiera Polskich Znaków łączy się z sobotnim koncertem Community of Grieving na Unsoundzie. Ten drugi, choć nie był to najważniejszy z występów, jakie widziałem w Krakowie, idealnie wprowadzał element pogoni za autentycznością z tematu imprezy. Podobnie jak pianino spalone podczas wykonania Piano Burning Annei Lockwood kończące festiwal. Jak już się spotkać, to przy ognisku, w tłumie gapiów czekających ze smartfonami w rękach na to, aż bezużyteczny instrument spłonie do końca, przy dźwiękach muzyki Chopina (granej przez Martynę Zakrzewską do momentu, aż zaczęło mocno dymić, a płomienie całkiem rozstroiły instrument), w przerwie wywołującego wielkie emocje konkursu pianistycznego i jeszcze w rocznicę śmierci kompozytora. I znów – niby tylko dodatek na koniec, ale dobrze pieczętował spotkanie, na które znów udało się ściągnąć tę niezwykłą krakowską międzynarodówkę. Sam w sumie czułem się trochę jakbym podróżował samolotem, bo w ciągu trzech dni paszport covidowy sprawdzany miałem więcej razy niż do tej pory ogółem. Ale dzięki temu dało się zaliczyć kilka koncertów z całkiem dużą widownią.    

Pewnym rozczarowaniem okazał się Candyman Roberta Aiki Aubreya Lowe’a – 80 minut stricte filmowej muzyki, podanej w stricte filmowych, krótkich sekwencjach, dodatkowo rzecz w gruncie rzeczy bardzo klasyczna w zestawie chwytów z filmów grozy już znanych – od przetwarzania instrumentów akustycznych, przez nawiązania do sonorystycznych utworów Pendereckiego, perkusyjne i wokalne jump scare’y, aż po ślady dronowej szkoły Jóhanna Jóhannssona. Świetni wykonawcy, dobra realizacja, niezłe warunki dużej sali ICE, ale jednak Lowe’owi nie udało się osiągnąć czegoś takiego jak Hildur Guðnadóttir na poprzedniej fizycznej edycji Unsoundu, czyli stworzyć na bazie muzyki filmowej osobnego spektaklu. Błyszczała za to Aleksandra Słyż w secie, który powtarzał ideę znaną już z Ephemery, ale brzmiał w tej sali dużo bardziej przekonująco.  

Mogę streścić tylko trzy ostatnie dni festiwalu. Najlepsza była sobota, z czterema koncertami w teatralnej sali ICE. Od Giant Clawa w odsłonie bliskiej vaporwave, ale tak naprawdę będącej trochę satyrą na pandemiczne koncerty online – z kotem, brzmieniami Windows 95 i producentem grającym dla nas prosto z domowych pieleszy. Mocno oczekiwana Angel Bat Dawid – odwrotnie – weszła, witając się z publiką na widowni, a później koncentrowała się na byciu tu i teraz. Bardziej na tworzeniu wspólnoty niż na samym graniu, bardziej na snuciu opowieści (wspomaganej znów wizualizacjami) i swego rodzaju coachingiem osobistym. Macie tu temat Deep Authentic, świetnie się składa, ostatnie półtora roku nad tym pracuję – mówiła, proponując, by na nią patrzeć jak na Wyrocznię z Matriksa. Występ był bałaganiarski, ale pełen spontaniczności. 

Najmocniejsze były dwa kolejne. Najpierw trio Zemler/Pękala/Tarwid z kapitalnym rozwinięciem materiału ich autorskich wersji utworów Jlin przygotowywanego (jeszcze bez Grzegorza Tarwida, który tu błysnął chyba najbardziej brawurową partią toy piano, jaką widziałem) do zeszłorocznej wersji onlajnowej. Precyzja tych polirytmicznych wykonań to realnie nowa jakość na scenie Unsoundu, energia przełożonej na język instrumentów perkusyjnych (w tym specjalnej konstrukcji na rury PCV) muzyki klubowej, z rytmiką batucady czy footworku, byłaby nową jakością na każdym festiwalu muzyki współczesnej. Nawet wizualizacje, z Miłoszem Pękalą w roli głównej (z kolei w realu na scenie chował się za gongiem), były w punkt. I znów prawem kontrastu ostatni występ był zupełnie odmienny. Długo oczekiwany (dwa lata od zapowiedzianego koncertu na Unsoundzie, do którego z przyczyn osobistych nie doszło) duet Shackleton/Zimpel poszerzony o dodatkowy duet wokalny – Barbarę Kingę Majewską i Aleksandrę Klimczak – przy okazji zaskoczył konwencją. Zagrali jednolity, choć przynoszący kilka falami nadpływających kulminacji (znaczonych solami Zimpla), utwór o charakterze medytacji, ale też lamentu. Mogłoby to się nazywać Community of Grieving, gdyby nazwy nie wykorzystały tego samego dnia Zosia Hołubowska i Julia Giertz. I dla Sama Shackletona, który coraz częściej sięga po formy wokalne, mogłoby być podobną trampoliną do występu na wielkiej scenie – może nawet operowej! – co dla Lowe’a soundtracki. Z zapewne lepszym efektem. 

Tak jak Shackleton z Zimplem czują medium muzycznej opowieści, tak Nicolas Jaar czuje łączenie skrajnie odmiennych światów brzmieniowych. Nowa wersja Weavings, utworu zaprezentowanego w zeszłym roku w wersji online, a teraz zbierającego już w realu – prócz Jaara – 11 fantastycznych artystek i artystów, pokazała całe spektrum zainteresowań Unsoundu. Zachowany został motyw sztafetowy – uczestnicy przekazywali sobie pałeczkę, grając w kolejnych duetach – zawsze słychać było co najmniej dwie osoby – co dawało imponującą liczbę permutacji w 90 minutach koncertu. Paweł Szamburski spotkał w swoim „okienku” czasowym Angel Bat Dawid, Raphael Rogiński – Reisnę, Resina grała z Aho Ssanem (i to był występ tak trafiony, że od razu brzmiał jak początek osobnego projektu). Całość toczyła się niespiesznie, nie zmierzała do jakiegoś prostego crescenda, nie szukała kulminacji, zamknięta delikatnym ściegiem przez Jaara pozostawiała nawet pewien niedosyt – ale pokazała jak dać się wypowiedzieć 11 indywidualnościom, a zarazem zachować pewien autorski sznyt, co imponujące. Jeśli w Weavings miało być widać przyszłość Unsoundu, to jestem o nią spokojny – najprawdopodobniej będzie to impreza jeszcze mocniej wchodząca w sfery improwizacji, muzyki współczesnej, a przy tym służąca jako platforma do budowania jeszcze odleglejszych połączeń. Choć też jeszcze mocniej ukorzeniona, co cieszy, w potencjale krajowej sceny. Impreza wyszła z pandemii cało, całkiem żywotna, biorąc też pod uwagę wszystkie działania programu dziennego i nocne rave’y. Nie wiem, czy mocniejsza, ale chyba mądrzejsza. 

Jako dodatek – nowy album chicagowskiego projektu Fire-Toolz kierowanego przez Angel Marcloid, w formie wyprowadzającej to ciekawe przedsięwzięcie z głębokiej niszy skrajnego eklektyzmu. Ciekawe połączenie – jak uznała moja 10-letnia córka, słysząc metalowy growl i rytmikę o delikatnie klubowym charakterze. Ale podeszła do tego spokojnie, bo w czasach Aggretsuko dystans od słodkiego kawaii do potworności i grozy bywa niewielki. A Marcloid te przestrzenie, które miały ze sobą dotąd niewielki kontakt, wypełnia muzyką z pasją i pewnością siebie. Łączy tanie brzmienia MIDI z intensywnością noise’u i death metalu, posługując się ich narzędziami, jak gdyby to była piłeczka, nie stal. Fraszka, igraszka, zabawka blaszana. A może bardziej plastikowa, biorąc pod uwagę demonstracyjnie cyfrowe brzmienie.      

Kapitalnie słucha mi się tej gęstej i wariackiej muzyki Fire-Toolz we fragmentach, rozmiary całej nowej płyty wprowadzają mnie w lekką konfuzję. Ale Eternal Home dalej ze swadą dekonstruuje death metal (Lellow Birbs), a zaraz obok – komercyjny heavy rock lat 80. (Odd Cat Sanctuary). Яubber Band ₩rist z partią klarnetu, a później wściekłym metalowym przyspieszeniem wypadłoby jakże naturalnie na Unsoundzie (który miał w tym roku nieco zbliżoną do produkcji Hausu Mountain identyfikację), ale już Where on EARTH is my Saccidānanda – utwór w indie-rockowej estetyce z naciskiem na gitary w stylu The Cure, ale i ze wszechobecnym growlingiem – pasowałoby raczej na Off Festival. W Shenpa Indicator Light!!! z breakbeatami i partią saksofonu kompozytorka aspiruje z kolei do programu nieortodoksyjnej imprezy jazzowej. Zasadniczo Marcloid ze swoją multiestetyką przeróżnych nisz spotykających się w przestrzeni internetu obsłużyłaby wszystkie imprezy. Jej Fire-Toolz to muzyka dla wszystkich – dla wszystkich naraz. 

FIRE-TOOLZ Eternal Home, Hausu Mountain 2021