Rap jeszcze nie brzmiał tak w tym roku

Ten tekst może zawierać kontrowersyjne tezy. Bo w odbiorze płyt rapowych czuję się raczej zgredem. Ale jako rówieśnik hip-hopu muszę zauważyć, że stał się ostatnio muzyką dość zachowawczą. Może dlatego, że od dwóch dekad jest gatunkiem zdecydowanie dominującym na rynku – a to kawał czasu. Po raz pierwszy też mam wrażenie, że brzmienie – ogromnie ważny czynnik w wypadku tego gatunku – nie zmieniło się fundamentalnie z dekady na dekadę. I można bez większego ryzyka top amerykańskiego rapu puszczać w supermarkecie, gdzie nikogo nie obrazi i nie zaszokuje – polski zasadniczo tez można by było grać w windzie, gdyby nie to, że język niektórych jeszcze odstrasza. To oczywiście kwestia tyleż przemiany samej publiczności, co jednak pewnej stagnacji muzyki – nie szarpnął jej tym razem do przodu Kanye West, cały na czarno, za to trochę świeżej energii wniósł Lil Nas X, cały na różowo. Ale to nowe to prawie wyłącznie ikonografia i tematyka. Muzycznie młody raper z Georgii wyczerpał temat pierwszym singlem łączącym country z rapem. W warstwie narracyjnej i wizualnej otwarcie gejowską orientację – w hip-hopie wciąż rzadko eksponowaną – łączy z wyczuciem memów i demonstracyjnie przesłodzoną pop-artową estetyką. Tworzy muzykę przebojowego błysku, która wydaje się skrojona do przestrzeni TikToka i Insta – w krótkich dawkach robi duże wrażenie, nawet słuchana na smartfonie. A może przede wszystkim, bo zmiksowany został pod małe głośniki. W całości jest jednak Montero (Columbia, 6-7/10) dość monotonne. Jeśli zwykle zakłada się dla uproszczenia, że sztuka ma wywoływać jakieś emocje, to Lil Nas X większych nie wywołuje. Co pewnie jest zaletą, bo da się to zagrać wszędzie, od fryzjera, przez klub, aż po windę w siedzibie krajowego klubu homofoba. Najlepiej działa w połączeniu z obrazkiem (wyjąwszy może ten klip z rodzeniem albumu – krindż, jak mówią moje dzieci), co nie zmienia faktu, że pewnie za kilka dni przeskoczy na liście „Billboardu” Westa, a może i Drake’a. Mimo wielu zastrzeżeń raper udowodnił przynajmniej, że nie jest na scenie rapowej pracownikiem sezonowym. Trzeba się z nim oswoić.      

Jak chcecie czegoś, co chwyta za gardło, lepiej od razu poszukać drugiej płyty Injury Reserve. Pierwsza była świetna, zapowiadałem nawet występ tria na Off Festivalu, ale  do imprezy w zeszłym roku nie doszło, a teraz już trio do nas nie przyjedzie, bo zmarł jeden z dwóch MC, Stepa J. Groggs. Takie uderzenie na rozruchu kariery zdolnej formacji to musiał być wyjątkowy cios i Groggsa na By the Time I Get to Phoenix (8/10) jeszcze usłyszymy, ale atmosfera tej płyty jest tak duszna, że nie sposób nie wyczuć w tym jakiegoś dramatu. Całość to emocjonalny lej po bombie, album desperacki, momentami kakofoniczny i ciężki, rzecz bardzo oryginalna, a przy tym mocno osadzona w klimacie abstract hip-hopu sprzed 20 lat. 

Jakimś sensownym współczesnym punktem odniesienia wydaje się Clipping., tyle że podobna brawura rozwiązań ocaleńców z Injury Reserve (raper Ritchie with a T oraz producent Parker Corey) prowadzi w bardziej realistycznym kierunku, a nie w świat sf i horroru. Obowiązuje tu również dokładnie odwrotny porządek niż u Lil Nas X-a – album wydaje się coraz lepszy z każdym odsłuchem, a przy tym zaskakuje szerokość stylistyczna, bo pod płaszczem ciężkiej produkcji znajdziemy i inspiracje soulowe, i naleciałości popularnego dziś trapu. A jeśli ktoś szuka tu źródeł rockowych (na poprzedniej płycie był motyw z utworu Godspeed You! Black Emperor A Silver Mt. Zion), znajdzie i te – Bye Storm oparte jest na samplu z Here Come the Warm Jets Briana Eno. Wspólnie z Knees te utwory tworzą mocny finał, zapraszający do wysłuchania albumu od nowa.     

Płyta numer w trzy w pewnym stopniu pogodzi słuchaczy obu poprzednich. Moor Mother, czyli Camae Ayewa – kluczowa dziś postać nie tylko rapu, ale sceny muzycznej w ogóle – popisuje się zwięzłością formy i całkiem przebojowymi rozwiązaniami. Jej Black Encyclopedia of the Air (8-9/10) to album, na którym jazz i improwizacja schodzą znów na dalszy plan, ale nie znikają całkiem – wpływy nu-jazzu i jungle towarzyszą nam cały czas w zgrabnie skonstruowanych, pełnych płynności podkładach. A goście zderzają się w drzwiach: do najlepszych należą wejścia Elucida i lojii. Imponująca jest BFLY w utworze Vera Hall, jednym z moich ulubionych. Panorama technik wokalnych jest zdumiewająca, auto-tune też gdzieś tu jest (choćby w Nighthawk of Time z udziałem Black Quantum Futurism), choć w roli drugoplanowej, a podobnie jak w materiale Injury Reserve wrażenie robią raczej potężne zwolnienia i obniżenia tonu. I podobnie jak tam, mamy do czynienia z powolnym kruszeniem barier słuchacza. Słucham wszystkich tych trzech albumów od piątku i ten, choć najsłabiej wypromowany, wydał mi się najbardziej atrakcyjny. I zdecydowanie najbardziej przystępny spośród licznych, opisywanych także na tym blogu, płyt Ayewy.