Cło, stare zło

Stare, ale słabo pamiętane i w nowej formie. Ciekawa dyskusja na Grupie Winylowej na FB przypomniała mi o tym, że skoncentrowany w anglosaskich rejonach – a Wielka Brytania już poza Unią Europejską – wysyłkowy handel płytami mocno się zmienił. I poza cłem, a także dość częstymi przypadkami podwójnego ściągania VAT-u (które w najlepszym razie kosztują kupującego czas, bo musi się ubiegać o zwrot), jest też od 1 lipca opłata Poczty Polskiej: 8,50 zł za samo zgłoszenie przesyłki do odprawy celnej. Czyli automat, który w praktyce uderza we wszystkie przesyłki z krajów spoza UE, łącznie z tymi przesyłanymi sobie przez osoby fizyczne. Też płaciłem i wolałbym dalej nie płacić. Co to oznacza w praktyce? Zło, oczywiście, bo wysyłkowe sklepy we Francji czy w Niemczech nie mają jeszcze naprawdę konkurencyjnej oferty wobec tych z Wielkiej Brytanii czy USA. Pozostaje też bardziej jeszcze szanować małych polskich dystrybutorów i liczyć, że ponawiązują współpracę z jeszcze mniejszymi labelami i artystami, którzy wydają się sami. Bo globalnie działający Bandcamp, do którego wielokrotnie się tu odnoszę, to zazwyczaj opłata za płytę PLUS opłata dla sklepu PLUS podatek PLUS opłaty dla pośredników (PayPal) PLUS ewentualne cło – i kiedy do tego dochodzi jeszcze to niewinne 8,50 zł, działa jak opłatek miętowy w Sensie życia według Monty Pythona.  

Najbardziej bolesne są te warunki kupowania fizycznych wydawnictw właśnie w wypadku artystów na swoim. Taka na przykład Sarah Davachi. Mieszka i tworzy w Kalifornii, wydaje swoje albumy tamże, co – nawet przy stosunkowo niskich jak na obecne amerykańskie standardy cenach przesyłek – sprawia, że kupno CD czy kasety to wydatek rzędu co najmniej 100 zł, a winylu znacznie więcej. Kanadyjka publikuje je od dawna we własnym wydawnictwie Late Music, a tak małe labele rzadko przyciągają uwagę któregoś z krajowych dystrybutorów. Nawet jeśli ktoś wydaje ta wybitne płyty jak zeszłoroczna Cantus, Descant (jedna z płyt roku na Polifonii).

Pozostaje więc sprzedaż bezpośrednia. A wybitnie autorska twórczość Davachi nadaje się do tego równie wybitnie. Ze wskazaniem na nowy, wspaniały utwór Magdalena, sięgający z powodzeniem poziomu Cantus… Słuchając stłumionych do poziomu ambientu, ale jednak dość klasycznie rozbudowanych formalnie i inspirowanych muzyką dawną utworów z nowego albumu Antiphonals – tym razem wykonywanych często na melotronie i klawesynie, choć są słyszane wcześniej organy (Rushes Recede) czy syntezatory, jest fortepian, a nawet gitara i skrzypce – mam wrażenie, że artystka gra je specjalnie dla mnie. Nagrywane w domu dronowe kompozycje Davachi, pisane oczywiście w duchu minimalizmu, docierają do domu słuchacza, z pominięciem wielkiej dystrybucji, a teraz nawet – z konieczności – scen koncertowych. Idealny przypadek sytuacji, w której ta autorska dystrybucja bandcampowa działała. I prosty przypadek twórczości obłożonej dziś dodatkową opłatą manipulacyjną 8,50 zł. Traktuję ją jako podatek od gustu odbiegającego od normy wyznaczonej przez ekonomię majorsów, masowej dystrybucji i płytkich magazynów Empiku. Ale czy nie można by tego podatku od własnego gustu jakoś zryczałtować i płacić raz do roku?

Sama idea cła na niemającą swojego odpowiednika w Polsce twórczość artystyczną jest już dość idiotyczna, a dyskryminowanie rzadszych wydawnictw, które trzeba sprowadzać z zagranicy to już czysta głupota. Próbuję więc sobie wyobrazić takiego np. posła Artura Dziambora z Konfederacji, który zaczyna krzyczeć: Zaraz, dodatkowe opodatkowanie Sary Davachi godzi przecież w podstawowe wolności! Ale chyba nawet muzyka z Antiphonals nie jest na tyle sugestywna, żeby ten obraz stał się wystarczająco plastyczny i wiarygodny. 

SARAH DAVACHI Antiphonals, Late Music 2021, 7-8/10