Gdyby piękno uskrzydlało dosłownie, ta płyta byłaby dwupłatowcem

Kanadyjka Sarah Davachi, poza tym że potrafi muzyką uspokajać emocje  (być może nawet tych oślepionych wczoraj i skopanych policjantów – radziłbym spróbować), a może właśnie dlatego, wygrywa artystycznie ten rok. Zamiast recenzji płyty powinienem pewnie opublikować tu plan jej zajęć, w którym przesiadanie się między klawiaturami to jak przenoszenie się między światami – choć często odbywa się bez ruszania się z domu. Dla Davachi klawiatura to tylko uniwersalny interfejs wykorzystywany przy posługiwaniu się instrumentem: od organów po syntezatory. Chociaż w praktyce jedne i drugie traktuje tak samo, uznając, że organy były też syntezatorami, tylko dużo wcześniej. W takim podejściu do starego instrumentu Davachi nie jest ostatnio odosobniona (sam pisałem tu ostatnio o wspaniałych albumach Kali Malone czy Clarice Jensen), ale wydaje się, że w tej specjalizacji osiągnęła efekty wyjątkowe.     

Davachi ma za sobą na pewno pracowity rok. Opublikowała podwójny album Cantus, Descant, a teraz płytę Figures in Open Air z nagraniami live i innymi wersjami utworów z poprzedniczki. Obie w założonym przez siebie wydawnictwie Late Music. Do tego kasetę Gathers w serii Documenting Sound z utworami, w których zmienia organy na klawesyn, a klawesyn na fortepian. A to wszystko, co robiła, najłatwiej by było opisać jako warsztat z ery Bacha przeniesiony w czasy muzyki ambient. W stosunku do wydanego we wrześniu Cantus, Descant odniesienia do muzyki dawnej mamy już w tytule. Są one bardzo dosłowne. Davachi wykorzystuje na płycie brzmienia różnych organów – od XV-wiecznych po całkiem współczesne. Dorzuca syntezator, melotron, fortepian, smyczki i głos. Po raz pierwszy wykorzystuje ten ostatni i jeśli rozbudowane organowe pejzaże w rodzaju Gold Upon White są czymś, czego można się było po niej spodziewać, to zachwycających piosenek w rodzaju Play the Ghost czy Canyon Walls już nie bardzo.

Te wokalno-instrumentalne utwory kojarzyć się mogą z nagraniami Grouper (Play… także z wczesnym King Crimson), choć Davachi w to samo miejsce przyprowadziły długie studia nad muzyką dawną. Zainteresowanie porzuconymi instrumentami sprzed wieków, jakimi były choćby sackbut czy serpent. I organami, które ich losu nie podzieliły zdaniem Kanadyjki m.in. dlatego, że wbudowano je we wnętrza kościołów, stały się integralną częścią przestrzeni. Trudniej się ich było pozbyć, dzięki czemu teraz całe pokolenie kompozytorek może tę tradycję przejąć i wykorzystywać organy jako pełne niedoskonałości, zawsze jedyne w swoim rodzaju (ze względu na to grające wnętrze budowli) źródło brzmienia. Bo Davachi bardziej niż melodie i kontrapunkty interesuje harmonia, barwa, współbrzmienia. Piękna muzyka na archaicznych podzespołach, dostrojona do czasów, w przewrotny sposób nowoczesna, ale też pozbawiona efekciarstwa i doraźności. To wszystko dotyczy także – w dużej mierze – wydanego dwa tygodnie temu albumu Figures in Open Air. Tyle że tu mamy dłuższe, improwizowane formy, może nie tak skoncentrowane i harmonijne, ale moją definicję piękna często, choćby w wypadku Live in San Francisco, spełniające jeszcze lepiej. 

W tych czasach to się nie tylko sprawdza na płycie. Prawdę mówiąc, jest to również jeden z rzadkich przykładów muzyki, którą nawet przy dzisiejszym reżimie dałoby się na upartego wykonać na żywo. 

SARAH DAVACHI Cantus, Descant, Late Music 2020, 9/10

Tytuł niniejszej notki jest luźną trawestacją tytułu płyty projektu Manitoba (też z Kanady).