Jeszcze więcej nudy!

Te wszystkie coraz bardziej nudziarskie jęki i płacze po próbie przeforsowania julki na zwycięzcę plebiscytu ma Młodzieżowe Słowo Roku przypominają mi, że nuda jest dziś jednak poważnym problemem. Z drugiej strony – nieźle się to rymuje z tym, o czym wspominałem w niedawnej językowej dyskusji Fundacji Batorego, tylko (kolejny problem naszych czasów) ścięło mi połączenie dokładnie w tym momencie. Na młodych ludziach pod każdą szerokością geograficzną brzydkie słowa robią mniejsze wrażenie, za to z większą emocją przyjmowane są odniesienia do mniejszości, grup społecznych, ras itd. Dlatego wulgarność wypierdalać niespecjalnie młodszymi wstrząsnęła, za to dyskusja o Murzynie wybuchła akurat teraz, dlatego też Polsko ty hóju…  zbulwersowało starszych bardziej niż naśmiewanie się z LGBT, które porusza bardziej tych młodszych. I jakkolwiek strasznie infantylne jest to, że grupa facetów umawia się na Wykopie czy Twitterze, że teraz oto zmienią oblicze tej ziemi, bo przywalą dziewczętom z iPhone’ami 11 i lewicowymi poglądami, to w tych okolicznościach mogą przecież ani nie mieć nic lepszego do roboty, ani nie widzieć niczego lepszego celu niż ometkowanie jakiejś grupy społecznej i walenie w nią jak w bęben. I nawet jeśli ten płacz, że zabierają demokrację, jest oczywiście pełen hipokryzji, to jest w nim coś wzruszającego – chłopakom wyjechała ostatnia dyskoteka z miasta, zamknęli bary i kina, a na mecze nie można wejść, nawet przekleństwa zabrały dziewczyny, a w domu żona, która z mniejszym zaangażowaniem przyjmie jechanie po julkach. Jeśli ktoś zna lepszą metaforę osaczenia przez nudę, to bardzo proszę. 

Ja znam!  

Nazywa się to Grammy. Powinienem coś napisać o tym wydarzeniu, nominacjach itd. I z roku na rok czuję większą senność na samo hasło Grammy. Najbardziej spektakularnie rzecz potraktował wczoraj Newonce, uznając, że są to nagrody bardziej absurdalne niż Fryderyki. Moim zdaniem jest tak już dawno – ale ja sam głosuję na Fryderyki, mam więc szczyptę dodatkowych emocji i widok od zaplecza (przy okazji: 30 listopada kończą zbierać typy do tegorocznej edycji). W Grammy dołuje wszystko, od usypiającej liczby kategorii i specyfiki amerykańskiego showbizu widocznej w typach, po oprawę (klip powyżej jest praktycznie nie do obejrzenia). Dołuje podejście do nowości – jako Best New Artists traktują w tym roku nagrywającego od dekady Kaytranadę (kiedyś nowości szybciej przenikały przez granicę między Kanadą a USA) czy Phoebe Bridgers, która debiut długogrający zaliczyła trzy lata temu, w międzyczasie była jedną z bardziej aktywnych postaci amerykańskiej sceny muzycznej i jedną z najgłośniejszych postaci pokolenia w prasie (sprawa #MeToo z Ryanem Adamsem jako czarnym charakterem). Billie Eilish ma 4 nominacje w roku, w którym wydała dwa single. Coldplay ma nominację jak zwykle. Laurie Anderson została nominowana w kategorii New Age. A Fiona Apple ma nominacje w kategoriach: Best Rock Performance, Best Rock Song i Best Alternative Album. Z rzeczy, które mnie cieszą i coś tam przełamują – nominacje dla Arki (Dance/Electronic) i Christiana Scotta Atunde Adjuaha (druga i trzecia w życiu, w kategoriach Jazz Solo i – nie wiedzieć czemu – Contemporary Instrumental). Są jeszcze – że tak zaspoiluję kategorię nr 75, do której i tak nikt nie dojeżdża – dwie symfonie Lutosławskiego w wykonaniu orkiestry fińskiego radia. Tak zwany polski akcent – coraz rzadszy w czasach, gdy nie ma już z nami jakże barwnej kategorii Polka. Nie będę się wyzłośliwiał na to, czego jeszcze brakuje w tegorocznych Grammy, bo sugerowałbym tym samym, że nie czytaliście choćby Polifonii.  

Załączę dziś dwie, zupełnie nienudne, płyty z udziałem trębacza Wojciecha Jachny, które zawieruszyły się gdzieś w pandemii. Co do albumu Two Souls duetu Staniecki & Jachna, to nawet nie wiem, kiedy to w końcu wyszło – w każdym razie znalazłem w ofercie u niezawodnego Serpenta. Ale wiem, że szukać warto, bo rzecz jest jak na sugerowaną kategorię ambientu (na festiwalu w Gorlicach projekt miał premierę) całkiem żwawe, a jak na kategorię post-rocka (w której lokuje to Serpent) całkiem nieszablonowe. Choć zarazem proste – Maciej Staniecki, muzyk znany m.in. z Nemezis, Chwastów i Hedone, czaruje nieco przetwarzanymi brzmieniami gitary, Jachna gra oczywiście na trąbce, obaj sporo loopują i wykorzystują delaye. Zasadniczo jest to bardzo prosty pomysł, który w bardziej impresyjnych fragmentach (River) może się kojarzyć z „ambientowym” Davisem z okresu In a Silent Way, albo z Isotope 217 z Robem Mazurkiem, a w tych mniej rozmazanych i bardziej zorganizowanych rytmicznie rzeczywiście ma cechy post-rocka. To, co ten materiał broni mimo pewnych oczywistości, to nieprzeładowanie i jakość brzmieniowa – budząca wrażenie od początku do końca. 

Bydgoskiemu trębaczowi w ogóle chyba po drodze z gitarzystami. Dowodzi tego płyta jego zespołu Wojciech Jachna Squad, gdzie tworzy na froncie świetny duet z Markiem Malinowskim, w tle mając resztę: pianistę Jarka Cichockiego, Pawła Urowskiego na kontrabasie i Mateusza Krawczyka na perkusji. Rzecz jest niejako kontynuacją kwartetowej płyty The Right Moment sprzed pięciu lat, nagrywanej jeszcze bez Malinowskiego. Ich Elements – opublikowane już w kwietniu – to chyba jedna z bardziej niedocenionych tegorocznych polskich płyt jazzowych. Piszę to również na własnym przykładzie, bo jakoś długo do niej podchodziłem. Mainstreamowo wręcz przystępna, komunikatywna i nadająca się do słuchania ciurkiem od rana do nocy w domowym biurze – całkiem głośno, nawet z rodziną w tle. Ryzykujemy tylko tym, że na koniec dnia ta rodzina zacznie nucić temat z Philosopher’s Waltz, jeden z bardziej zaraźliwych na płycie, która w ogóle pod tym względem wydaje się dość obfita. Chwaliłem już Jachnę za to i owo, ale chyba nigdy za przyczajenie z wyzbieranymi skrzętnie melodiami, zanim w końcu stanie na czele grupy. Nie zauważyć tego byłoby zbrodnią.

Przy okazji – jeśli ktoś tęskni za koncertami, można sobie obejrzeć występ Jachny z formacją Sundial i Irkiem Wojtczakiem, nagrany w siedzibie FINY

Ale – wracając do przerwanej dygresją myśli – może to wszystko w moim wypadku efekt pracowitego dnia, który poza wieczornym spokojnym słuchaniem potrzebował ścieżki dźwiękowej. Oba te albumy zapewniły idealną, a jeśli komuś mało, to proszę sobie jeszcze zaznaczyć przedziwną i może zaskakującą na Polifonii płytę The Great Un​-​American Songbook Vol. III: Run for Your Life The Ed Palermo Big Band – coś, na co coverowy świat nie czekał od czasów The Best Band You Never Heard In Your Life Franka Zappy. I nie na darmo grają też samego Zappę. Mało to zaskakujące, ale zabawne i w kategoriach komunikatywności znów wysoko. I nie ma nudy.    

STANIECKI JACHNA Two Souls, Requiem 2020, 7/10
WOJCIECH JACHNA SQUAD Elements, Audio Cave 2020, 7-8/10