O dwie strofy Cygana od pełnego zanurzenia

Jeden dzień bez wpisu, a tyle się zdarzyło. Zmarł najelegantszy i chyba najbardziej poukładany muzyk The Rolling Stones (żegnam go tutaj). Bohater jednej z najbardziej znanych okładek w muzycznej historii w dość jednak kuriozalnych okolicznościach pozwał autorów płyty (koleżanka z redakcji omawia problem tutaj). Tak sobie myślę – może jakimś wyjściem byłaby zmiana nominału banknotu na okładce? Poza tym – jak nic przyjdą analogiczne procesy zbiorowe. No i jest jeszcze festiwal Ephemera, który zaczyna się dzisiaj i potrwa do końca weekendu. Mam nadzieję, że pogoda jednak dopisze, podobnie jak kondycja, bo dyrekcja krakowskiego Unsoundu przygotowała nie lada maratony. A jak dla kogoś za zimno albo za daleko, to może sobie posłuchać Mosesa Sumneya z orkiestrą w domu. Do tego wszystkiego trzeba jeszcze nadrabiać propozycje płytowe, jedna z opóźnieniem, druga awansem, skoro już nie było środowej notki.        

Trójmiejska (ale jako sponsor płyty melduje się Słupsk) formacja Alfah Femmes idzie za ciosem, i to za ciosem dość celnym, zeszłorocznym, dość dokładnie opisywanym na tym blogu, więc się nie będę powtarzał. Króciutkie wydawnictwo I Wouldn’t Bother (7-8/10) to utwór instrumentalny na koniec, a wcześniej ledwie cztery piosenki. Równiej i bardziej esencjonalnie niż na albumie No Need To Die, chociaż – jak to mawia mój kolega – pachnie trochę malizną. Czyli posłuchałoby się jeszcze. Przeboje z gatunku tych, które nie wchodzą od pierwszego razu, ale jak już wejdą, to nie chcą wyjść: mieszanka dobrej jakości koledżowego indie rocka ze Stanów i starego wyrafinowanego popu z Wysp Brytyjskich, wszystko po angielsku, bardzo eksportowe, pozbawione kompleksów, z dość zaraźliwymi, mam wrażenie, frazami – jak She wants to hurt her daddy (Dumb) albo Release my hand and restore yourself in fear w Grounz (tu słyszę Release my anger, pewnie przez projekcję temperatury zeszłorocznego albumu), zresztą moim ulubionym fragmencie, z wejściem saksofonu Michała Jana Ciesielskiego i trochę jakby przedłużeniem dawnej estetyki formacji Futro. Ale na festiwalach AF mogliby grać gdzieś pomiędzy Courtney Barnett a Davidem Byrne’em, mam nadzieję, że także na tych zagranicznych festiwalach.      

Propozycja Rycerzyków – długo wyczekiwana trzecia płyta krakowskiej grupy – to rzecz już bardziej pewnie na krajowe imprezy. Pop nie dla każdego, ryzykownie balansujący na krawędzi naiwności, za to perfekcyjnie konserwujący wieczne wakacje, i to te dawne wakacje. Koniec sierpnia to dobry moment na prezentację nowego materiału, choć ten znaliśmy już nieźle – i od bardzo pozytywnej strony – z singli. Stajnia wytwórni Thin Man – poza oczywiście macierzystą Stajnią Sobieski, z której wywodzi się formacja – wydaje się najwłaściwszym i wymarzonym miejscem dla ukazującego się jutro Zniknij na zawsze (7/10). Płyty jak zwykle trochę nierównej, ale rekompensującej słabsze punkty (nie zaczynałbym jej od utworu Dobre chęci, choć może to odosobniona opinia) fragmentami – trudno to inaczej nazwać – finezyjnymi i czarownymi. Poza wokalami i tekstami Gosi Zielińskiej, pełnymi zachwytu i zdziwienia, no i poza syntezatorami wykorzystywanymi często na modłę nieco prog-rockową (ale zarazem mocno zanurzonymi w polskim popie lat 80.), najbardziej chyba rozpoznawalnym elementem muzyki Rycerzyków pozostają partie basu Aleksandra Margasińskiego – niespokojne, meandrujące, kreujące nierzadko linie melodyczne. Choć prywatnie tęsknię za taką płytą, na której zespół skupiłby się mocniej na budowaniu groove’u i częściej z tych eterycznych rejonów przebijał się na bardziej taneczną stronę grania – jak w Trochę jaśniej. Albo w Żarze, jednym z bardziej rozbrajających przykładów świadomej, misternej krajowej retromanii, która od albumu Anny Jurksztowicz jest chyba tylko o dwie strofy Jacka Cygana. Choć może właśnie to jest, paradoksalnie, coś, co moglibyśmy i powinniśmy sprzedawać na zewnątrz?