Po co sprzedawać płyty, skoro można…
A jeśli John Mayer jest tak naprawdę całkiem kontrowersyjnym artystą? Nie chodzi mi tu o kontrowersje związane z postawą polityczną, obyczajową odwagą czy prowokującym zachowaniem. Chodzi o to, że gładkiego, gdy chodzi o konwencję muzyczną, Mayera (jak już niedawno wspominałem, opisując jego stałego basistę Pino Paladino) odbiera się często dość skrajnie: jako banał lub jako boga. Ten drugi tryb odbioru znajdziemy w najnowszym numerze „Total Guitar”, który ćwierć numeru, jakieś 25 stron na oko, poświęca Mayerowi jako gitarowemu herosowi młodzieży (a przyznawałem się już do częstej lektury „TG” – z prasy muzycznej zostały głównie magazyny dla instrumentalistów, a pandemia była i dla mnie okresem powrotu do gitary). A kontrowersja – piszę to ponad dwa tygodnie po premierze płyty Sob Rock – polega na tym, że ilekroć widzę partie gitarowe Mayera rozpisane w tabulaturach, chce mi się cmoknąć z uznaniem, a ilekroć dostaję do odsłuchu jego nowy album, mam ochotę powitać go tradycyjnym amerykańskim meh!
To, co Wojciech Mann nazwał w swojej recenzji intelektualnym popem, jest w istocie soft rockiem, pisanym lekko i odnoszącym się w partiach gitarowych do bluesa. I przyznaję, że wrażenie robi jedna rzecz: w takim Sob Rock, podobnie jak na poprzednich albumach Mayera, wirtuozeria tkwi w drobnych elementach, dopowiedzeniach między linijkami tekstu, krótkich interwencjach gitary z perfekcyjnie skontrolowaną ekspresją i brzmieniem, a nie w nudnych popisach szybkości na jedno kopyto. I owszem, dużo uroku temu albumowi dodaje nostalgia za latami 80., z którymi kojarzy się pod względem produkcji – od pierwszych taktów Last Train Home, które zresztą w partiach gitarowych przypomina Bryana Adamsa, tego jeszcze sprzed (Everything I Do) I Do It for You. A tam się sporo działo w partiach gitary.
Nowy album Johna Mayera na liście OLiS zadebiutował na miejscu 25. Nie jest to wynik oszałamiający jak na pilnego ucznia Marka Knopflera (co słychać choćby w Wild Blue) czy Lindseya Buckinghama (Carry Me Away). W USA Sob Rock weszło z miejsca na drugą pozycję listy bestsellerów „Billboardu” i to lepiej oddaje ten światowy status Amerykanina jako młodego nauczyciela jeszcze młodszych gitarzystów. Jednak ta nie wyraża się tak czy inaczej w sprzedaży albumów, ani nawet w dobrze ocenianych (świetny skład) koncertach. Tutaj zarabia się na czymś innym – na kontraktach z producentami sprzętu. Album to wydatek rzędu kilkudziesięciu złotych, ale najnowsza, sygnowana przez Mayera różowa gitara firmy PRS – lubianej, uchodzącej współcześnie za standard przemysłowy doganiający Fendera i Gibsona, a pod pewnymi względami te marki przebijający – to wydatek rzędu kilkunastu tysięcy. A samo wydanie płyty poprzedzała właśnie premiera tego autorskiego modelu – nie na darmo Tomo Fujita, słynny nauczyciel Mayera z Berklee, zresztą świetny gitarzysta, włączył się w kampanię, nagrywając w swojej popularnej serii youtube’owej, jak odpakowuje i wypróbowuje nowy sprzęt, no i jak czyta liścik od swojego sławnego ucznia. Myślicie, że ten sympatyczny posiadacz całej szafy instrumentów z logiem PRS (których zresztą nie potrzebuje – potrafi zagrać na samoróbce skleconej z drzwi od stodoły) wracał do tematu przez trzy tygodnie w kolejnych filmach z czystej sympatii dla autora Sob Rock? Ja bym to potraktował jako jeszcze jeden case do tekstu o tym, jak zarabiać i jak się nagłaśniać, gdy zabrakło koncertów, który napisałem ostatnio dla „Wiadomości ZAiKS-u”. Zresztą na okładce albumu Mayer pozuje z innym kolorystycznie modelem z tej samej serii.
Pal licho płytę, którą przyswoicie sobie w jednym streamingowym odsłuchu i która jest, z całym szacunkiem, drugorzędna. Pod względem harmonii, partii wokalnych i budowy piosenek trywialna, choć zostaną te linie gitary do prześledzenia, no i gra sekcji, do tego może bardzo dobra produkcja. Ale tu muszę wreszcie zakończyć to rozpoczęte w tytule pytanie, czysto retoryczne: po co sprzedawać płyty, skoro można sprzedawać gitary?
JOHN MAYER Sob Rock, Columbia 2021, 5-6/10
Komentarze
Johna Mayera zobaczyłem pierwszy raz na jednym z cyklu wielkich zlotów bluesowych organizowanych przez Erica Claptona – gwiazdy bluesa grają charytatywnie na rzecz starych bluesmanów bez środków do życia, dom starości. Był zdecydowanie najmłodszym uczestnikiem, a więc przyszłością bluesa i już gwiazdą. A potem okazało się, że potrafi sprzedawać miliony płyt niezupełnie bluesowych.
W wieku 43 lat doszedł do majątku 70 mln dolarów, co świadczy o bardzo silnej pozycji na amerykańskim rynku (bo w Europie na pewno mniej uznany).
Trafia w amerykańską psyche…
Płyta ma wiele z ethosu country music, nie jestem ekspertem, ale mam w domu taki boxik 25 płyt – wielkich osiągnięć może niedocenianej u nas a potężnej w USA country music i ta płyta by w nim nie odstawała stylistycznie.
Do intelektualnego popu (to chyba muzycznie, bo nie lyrics) Wojtka Manna i soft rocka Bartka Chacińskiego dochodzi więc modern country, co potwierdza trudności ze zdefiniowaniem stylu artysty.
Country music opowiada – często w chwytliwy sposób – historyjki z życia ludzi, ludu, na pewno więc bez zrozumienia tekstów nietrudno stracić emocjonalny impact tej twórczości.
Leonard Cohen fetowany w Sali Kongresowej w pierwszej połowie lat 80. mówi do mikrofonu jak to spotkał się z nieoficjalnym liderem country w Polsce i w tym momencie na sali rozlega się rechot, na co wielki artysta mówi, że bardzo sobie ceni country music…
Bo elektryczne country jest jak rock niezrównanej miękkości. ..Jak emocjonalnie inteligentny pop.
Reasumując, wydaje mi się że John Mayer na gitarze gra w różnych konwencjach, i to jest podstawa trudności w zdefiniowaniu gatunku płyty, natomiast odbywa się to na stylistycznym fundamencie country bardziej niż czegokolwiek innego jeśli chodzi o kompozycje i lyrics. Czyli taka fusion Mayera.
Na ideowym fundamencie country music utalentowany gitarzysta gra co chce, ale nie zespół, rozumiemy się.
satrustequi:
przykladem wysmienitym elektrycznego country jest
Sturgill Simpson i jego band
https://www.youtube.com/watch?v=L_1Up5eFlYo
Mi to przypomina „śląskie przeboje”, których mogę posłuchać, gdy odwiedzę moja mamę, bo ona jest fanką. Któraś regionalna TV je emituje, nie znam nazw zespołów, ale piosenki są skrojone tak, aby się „dobrze słuchało”,dość porządnie zagrane i zaśpiewane. Bezpieczne, fachowe, łagodne dla żołądka jak niedzielny rosołek 🙂
Urlop. Zasłużony. Wycieczki rowerowe u nas w regionie Sauerland. Piękny, średnio – górzysty region (przypomina trochę Bieszczady) z wieloma atrakcjami turystycznymi, parkami rekreacyjnymi, ścieżkami w naturalnych lasach.
Klip The Divine Comedy, idealnie odzwierciedla potrzebę wypoczynku.
https://youtu.be/i3oZFDGHD58
@satrustequi: zlituj się, człowieku, z tym spamowaniem i napisz wszystko w jednym komentarzu.
Massimiliano twoje uczestnictwo w dyskusji jest bezwartościowe, zająłeś cenny czas czytelnikom
Następnym razem zacznij swój wpis od: Przepraszam wszystkich, że nie mam nic do powiedzenia na temat dyskusji, ale…
Notabene, dyskusja trwa już trzeci dzień, nic dziwnego że pojawiają się nowe spojrzenia na temat
sateustequi – nie bardzo rozumiem o jaką dyskusję Ci chodzi, chyba że ze samym sobą. Weź i skumuluj swoje myśli w jedną sensowną całość, bo nie mam zamiaru bawić się w puzzle
Młodziutki John Mayer z samym BB KIngiem
https://www.youtube.com/watch?v=f6dnI1WsFrA
piękne zwieńczenie pięknego panelu
@satrustequi: za to Ty zająłeś cenne miejsce w komentarzach (po raz kolejny), i jak słusznie zauważył czytelnik rufus swell – prowadzisz dyskusję z samym sobą. To się fachowo nazywa logorrhea, czyli sraczka słowna.
Ależ to jest zupełny brak podstaw postrzegania, nie chciałem nawet wytykać rufusowi. Inteligentny czytelnik, czyli nie ty, wie że dyskusja odbywa się wokół znakomitych tez Manna i Chęcińskiego.
A ty to już zupełna dzieciarnia i brak dojrzałości, delikatnie mówiąc.
ps. znakomitych tez Chacińskiego, przede wszystkim