O napisy końcowe na płytach

Dziś trzy płyty muzycznego środka z ostatniego piątku lepsze niż album Billie Eilish. Ale przy okazji słowo o tym, że choć płyta to nie film, coraz bardziej potrzebuje napisów końcowych. Oddzielona od nośnika, słuchana w streamingu, z coraz większym trudem informuje nas o tym, kto ją nagrał. Ale przecież na koncertach można – i te emocjonujące akcenty końcowe z prezentacją zespołu stają się wartością samą w sobie – więc dlaczego nie robić tego na płytach? Duet LUMP robi. Pisałem o tym trzy lata temu przy okazji ich pierwszego wydawnictwa. I miło mi zakomunikować, że są też napisy końcowe na nowym albumie duetu Laury Marling i Mike’a Lindsaya (Tunng), co więcej – wymienione zostają nie tylko osoby, ale i sprzęty, narzędzia, urządzenia, instrumenty, miejsca. I że sama płyta jest tak udana, że z łatwością przychodzi do tej wyliczanki doczekać.   

Animal to płyta bez słabego punktu. Przede wszystkim – choć duet pracuje nad utworami już w studiu, rzecz płynie od początku do końca, jak gdyby najpierw została starannie zaplanowana na sucho i przetestowana na reprezentatywnej próbce słuchaczy. Wokalnie Laura Marling ma świetny czas, co było słychać także na zeszłorocznym autorskim albumie. Tu brzmi zarazem delikatnie i charyzmatycznie, w najbardziej refleksyjnym utworze Red Snakes skojarzyła mi się z Nico. Ale większość nagrań na płycie Animal – poczynając od świetnego, przebojowego utworu tytułowego, przez rockowe w energii We Cannot Resist, czerpiące z elektronicznej ragi Bloom at Night czy folkowe Climb Every Wall to utwory bardzo dynamiczne, spięte klamrą elektronicznej, ale nieunikającej „żywego” instrumentarium produkcji. W partiach instrumentalnych inspirowane tyleż starym popem, z dublowaniem partii wokalnych, nagranych zresztą z dużą starannością, co współczesną analogową elektroniką – hasło „folktronica” zyskuje tu nową świeżość. To również rzadki przypadek, gdy efekt współpracy dwojga znanych muzyków przewyższa to, co robili wcześniej. 

LUMP Animal, Chrysalis 2021, 8/10   

Będąca dla mnie ogromnym – i bardzo pozytywnym – zaskoczeniem płyta Kanadyjczyka Mocky’ego ma moment podobnej delikatności co Red Snakes. Powiedziałbym więcej: Humans to najbardziej wzruszający utwór, jaki w tym tygodniu usłyszałem. A cała płyta, krótka, ledwie półgodzinna, pozostaje dość wariackim, ale gładkim zestawieniem stylistyk – minimalizmu (od pierwszym taktów Overtones), egzotyki (Bora!), easy listening, starego jazzu czy soulu (Wishful Thinking). Dopracowanym, z chórkami, robiącymi wrażenie orkiestrowymi aranżacjami (gra tu w porywach do 16 osób), ale jednocześnie kompletnie bezpretensjonalnym, pozbawionym jakiegokolwiek zadęcia, lekkim w najlepszym tego słowa znaczeniu. Z drugiej strony: nie ma tu niczego, czego byśmy gdzieś już nie słyszeli, bo Mocky zawsze był raczej ambasadorem retromanii niż postacią z kręgu awangardy. Ma za to fajnych przyjaciół – we wspomnianym już chórku usłyszymy m.in. Leslie Feist i Mosesa Sumneya. 

MOCKY Overtones for the Omniverse, Heavy Sheet 2021, 7/10 

Albumem retro – odświeżającym skutecznie, po raz nie wiem już który, stareńką konwencję rhythm’n’bluesa – jest też Stand for Myself, druga płyta, którą firmuje wokalistka i gitarzystka Yola. Czyli Yolanda Quartey. Dwa lata temu przegrała w kategorii Best New Artist wyścig o Grammy z Billie Eilish, od której na tamtym etapie była dwukrotnie starsza. Ale wiele tłumaczy pochodzenie: Yola urodziła się w Anglii, pochodzi z biednej rodziny, nie miała ani wsparcia, ani środków, a marzenie o nagrywaniu autorskich piosenek zrealizowała późno – jako 33-latka, po długim okresie pracy jako obdarzona kapitalnymi warunkami wokalistka do wynajęcia (pracowała m.in. z Massive Attack). Los odmienił ostatecznie album Walk Through Fire, wyprodukowany przez Dana Auerbacha, z którym Yola współpracuje także na nowym albumie. Dziś ma 38 lat i działa na przyczółku, której oglądający ją na klubowych występach brytyjscy słuchacze mogli się nie spodziewać – śpiewa pełne nieprawdopodobnej energii i żywiołowości piosenki z pogranicza soulu/R&B i country. I można mieć tony uprzedzeń do tej sfery gatunkowej, można się śmiać na stylistyczne klisze, ale trzeba by mieć serce z kamienia, żeby być na to odpornym, bo rzecz jest wokalnie porywająca i brzmieniowo perfekcyjna. Tak jak cała kariera Yoli toczy się na długim czasie, tak i jej utwory (choćby w wersji scenicznej) w końcu chwytają za gardło, powoli stopniując emocje. Grammy ma kilka przegródek dla takiej muzyki i w kolejnym rozdaniu będę trzymał kciuki za rewanż Yoli w konkurencji z Eilish. To wcale nie jest niemożliwe. I to też trochę jak czekanie na napisy końcowe – te starego kina: happy end.    

YOLA Stand for Myself, Easy Eye Sound 2021, 7-8/10