Zespół? Zakładałbym!
Fajnie tak spojrzeć w przyszłość. Ogłasza się, proszę państwa, taka na przykład Primavera na rok (z dużym prawdopodobieństwem) postpandemiczny 2022. W programie sporo – z całym szacunkiem do ich wielkości i znakomitej oferty scenicznej – dziadów: Massive Attack, Nick Cave & The Bad Seeds, Pavement, Autechre, Bauhaus, Dinosaur jr., Beck, The National, Gorillaz, The Strokes, Slowdive, DJ Shadow, Jeff Mills, The Jesus & Mary Chain, Mogwai itd. Tak będą wyglądały także inne duże imprezy w kolejnym sezonie. Dużo gwiazd ostatnich kilkunastu albo i kilkudziesięciu sezonów, tłustych misiów (nie tylko płci męskiej, żeby była jasność: Mavis Staples, Kim Gordon, Bikini Kill itd.) z nazwami pisanymi wielką czcionką w wypchanych do niemożliwości lineupach gotowych do oprawiania w ramki, zapowiadających imprezy, na których będziemy rzewnymi łzami płakać, kiedy już podadzą godzinowy rozkład scen. Bo się tego nie da naraz zobaczyć. A to, co się zobaczyć uda, może zostać okupione mniejszym zainteresowaniem młodszymi, świeżymi zjawiskami. Akurat Primavera jest pod tym względem i tak stosunkowo hojna, w młodszej kategorii wiekowej meldują się m.in. Lorde, Dua Lipa, Angel Bat Dawid, Jorja Smith, Megan Thee Stallion, Charli XCX czy wpisani mniejszą czcionką Fontaines DC i Black Midi, albo zupełnie malutką: Black Country, New Road. I tu chciałbym się zatrzymać: po co jest rok 2022, jeśli nie po to, żeby oglądać tych ostatnich? Do oglądania Massive Attack idealny był koniec lat 90. Mogwai byli genialni na scenie na przełomie wieków, DJ Shadow grał fajnie na początku, później rozczarowywał, Autechre wszyscy już chyba widzieli (stały żart wewnętrzny adresowany do tych, którzy byli na ich koncercie), Nick Cave… no dobra, Cave to nie jest najlepszy przykład, bo odradza się koncertowo raz za razem. Ale nie o to chodzi. Dla mnie to po prostu lineup marzeń Doliny Charlotty. Wykonawców zmieniających cokolwiek dziś będzie trzeba szukać niżej na plakatach. Dlatego, jeśli to wszystko ma się kręcić dalej, trzeba iść na Black Midi.
Grupa Geordiego Greepa jest dokładnie tym czymś, co świadczy o jakimkolwiek rozwoju estetyki rockowej, a może i żywotności ambitnej muzyki rozrywkowej w ogóle. Stanęli na granicy tego, co masowa publiczność jeszcze może przyjąć i… robią to, co młodzi muzycy z instrumentami powinni, a co najlepiej określa się słowami wulgarnymi, przesadzonymi i szczeniackimi. A jednocześnie to, co robią, prosi się aż o określenia fachowe, muzykologiczne, bo wypływa z całkiem niezłej orientacji w muzycznej teorii. Niepokojąca, nieprzewidywalna, szarpana rytmicznie muzyka Black Midi jest nadzieją na mocną wypowiedź młodych, która nie sprawi, że starzy zaczną się pukać czoło i dowodzić, że to już było. Kto więc może uchronić ojca czy matkę przed pójściem po raz kolejny na The Jesus & Mary Chain (szczególnie przed tym, prawdę mówiąc) i zaciągnąć na koncert autorów Schlagenheim, powinien to zrobić. A kto chce dostać bodziec do założenia zespołu, co jest przecież pokoleniowym doświadczeniem w muzyce rozrywkowej ostatnich kilkudziesięciu lat, też powinien wybrać prezentujące moc takiego zespołowego grania Black Midi. To są ich czasy – i nie wiem, czy po latach ktoś was zapyta o ten kolejny koncert The National na dużej scenie w roku 2022. Ale prędzej zapytają o to, czy widzieliście wtedy BM.
Tym bardziej że jutro ukazuje się kolejny album trójki z Londynu (Matt Kwasniewski-Kelvin chwilowo za burtą, skupiony – jak głosi nota PR – na własnym zdrowiu psychicznym) zatytułowany Cavalcade i przynosi, poza sprawnie zespołowo bramkowanym łojeniem znanym ze wspaniałego singla John L, niemało fragmentów o zaskakująco tradycyjnej śpiewności. I w ogóle dużo zaskoczeń. Ba, same zaskoczenia. Zespół, który sam opisywałem już jako nowofalowców wychowanych na Guitar Hero i pilnych uczniów Franka Zappy (choć ten umarł, zanim przyszli na świat). I chwaliłem za czołowy koncert festiwalu po Offie dwa lata temu. Na nowym materiale idą mocniej w stronę prog-rocka. Jest to więc perfidna, bo niesłychanie dobrze skalkulowana, zemsta Crimsonów, Yesów i innych Van Der Graffów, z echem Scotta Walkera w partiach wokalnych. Żeby wypełnić lukę po Kwasniewskim, zespół zaangażował jako skrzypka Jerskina Fendrixa, dość szalonego, a przy tym gruntownie wykształconego muzyka z własnym ciekawym dorobkiem na koncie (dogadałby się u nas z Maseckim i całym środowiskiem Lado), a do tego znanego z przedsięwzięcia The Sounds of Afrotronica saksofonistę o nazwisku Kaidi Akinnibi (który brzmi świetnie i zbliża całą kompanię do nowej jazzowej sceny brytyjskiej) i jeszcze pianistę Setha Evansa.
Przy czym oczywiście wiadomo, że Black Midi słucha się w pierwszej kolejności dla perkusisty – Morgan Simpson to młody geniusz. Najbardziej zapracowanym człowiekiem w zespole jest basista Cameron Picton, a wszyscy razem robią na nowym albumie wrażenie przede wszystkim tym, jak błyskawicznie przechodzą od artykulacji rockowej do jazzowej.
Cavalcade jest płytą lepszą od debiutu, choć nie łatwiejszą w odbiorze. To imponujący strumień granych od niechcenia elementów trudnych technicznie i granych ze wzajemnym zrozumieniem elementów prawie niemożliwych. Z popisami w stylu tych znanych już z poprzednich nagrań w takim np. Chondromalacia Patella. I na koniec z długą formą Ascending Forth, po której wysłuchaniu w pierwszej chwili kompletnie nie wiedziałem nie tylko, co napisać, ale nawet co myśleć. Prowadzona na granicy pretensji i bezczelności ballada, zamieniająca się najpierw w jeden z większych popisów dramaturgicznych, a potem – gdy wejdzie w jazzowe rejony – w jeden z bardziej zaskakujących twistów muzycznych, jakie ostatnio słyszałem. Może punk był muzyką, która miała w dupie zastane gusta i rozbijała porządek, ale po latach to ostry, hałaśliwy prog-jazz albo avant-prog może być czymś takim. Kojarzycie już pewnie – po miesiącach pandemii – ten śmiech Roberta Frippa z niedzielnych sesji wideo, które kręci wspólnie z Toyah? Otóż żeby ująć sprawę najkrócej: przy całej swojej elegancji i pięknej, tradycyjnej studyjnej robocie płyta Cavalcade jest właśnie tym chichotem.
BLACK MIDI Cavalcade, Rough Trade 2021, 8-9/10
Komentarze
nigdy za duzo….
The Black Keys – Going Down South (Live on Later)
https://www.youtube.com/watch?v=sbjrMeN2DMc
PS: Kenny Brown, slide guitar, pierwszy jego zagraniczny wystep mial miejsce w Szwecji
w 1989 r, pozniej na festiwalu w Åmåls, 1992 z George „Mojo” Buford (1929-2011),
harmonica.
ozzy – dzięki, że wspomniałeś na początku tygodnia o okrągłych urodzinach ikony pop kultury, czyli Bob Dylana. Jego wpływ na współczesną muzykę folk, rock, blues oraz tych wszystkich chłopców i dziewczyn z gitarami, nazywanymi singer ‚song’ writerami jest przeogromny. Dlatego dziwi mnie, iż Gospodarz tego blogu nie wspomniał ani jednym słowem o 80 – tych urodzinach zacnego jubilata – giganta, gdy wszystkie felietony były temu wydarzeniu poświęcone (szczególnie te związane z kulturą). Co do Black Midi, to faktycznie coś nowego, intrygującego, nowatorskiego wraz z wymienionymi innymi zespołami. Bezczelnie i bez kompleksów mieszają i krzyżują różnego rodzaju style, na pozór zupełnie odmienne od siebie w zupełnie coś nowego, czego nie wymyślono do tej pory. Jazz z punkiem, prog z wave ’em i co tam jeszcze. Wszystko wymieszane i przemielone w cholernie bezczelny, odważny i oczywisty sposób. Przypomina mi to grę (parafrazując oczywiście) młodego piłkarza mojego ulubionego klubu Borussii Dortmund Erlinga Haalanda, który pozbawiony jakichkolwiek blokad psychicznych, strzela z młodzieńczą energią i dynamiką jeden gol za drugim i nie można go powstrzymać w tej presji czy nieokielzanej woli parcia na bramkę. Pozostaje mieć nadzieję, iż koncepcja tych zespołów nie wyczerpie się zbyt szybko,jak to bywało często w przeszłości.
rufus—
black midi.”Bezczelnie i bez kompleksów mieszają i krzyżują różnego rodzaje style”. Tak.
Lubie perkusje w duecie z basem. Sluchalem na KEXP. Troche Franka Zappy ale bardziej
na jazz-punk i fantastyczne zmiany tempa. Art rock, free form jazz, eksperymentalny rock
i co jeszcze wiecej.Glos wokalisty i brawurowa sekcja blaszana. Ciagle poszukuja i jak im sie uda, to zapewne powiekszy sie liczba fanow wielokrotnie.
Nie wiem dlaczego, ale odnosze to do Joe’s Garage Franka Zappy z konca lat 70.
Jakze przypomina mi: Ian Underwood Whips It Out (Live At The Falkoner Theater, Copenhagen/1967) – oczywiscie, daleko skromniejsza technika nagraniowa.
Ale mlodzi muzycy i mam nadzieje, ze uslyszymy o nich wiecej. Ich „Cavalcade” (!) to jakies 6/7 – 10.
Pozdrawiam.
PS u nas zapowiadane sa koncerty The National * Sharon Van Etten * Cat Power
na rok przyszly 2022 – a sa to zalegle sprzed pandemii.
Trochę racji z tym festiwalowym biadoleniem, a trochę w tym przekłamania. Sam jadąc na festiwal oczekuję the nationali, massive ataków czy tame impali o 20:00 na głównej scenie, bo to zespoły dające widowiskowe wystepy, gwaranci jakości, grający piosenki, które są ze mną od lat. Tak, widziałem ich parę razy, ale to poprostu wakacyjna przyjmeność, którą lubię powtarzać od czasu do czasu.
Mniejsze zespoły mają z kolei tę korzystną cechę, że przy odrobinie szczęścia można je zobaczyć w warunkach klubowych grające solidne 1,5h występy, kiedy stoją na scenie na wyciągniecie ręki. Wtedy to prawdziwa uczta. I liczę, że w ten spoób uda mi się tej czy następnej jesieni zobaczyć zespoły jak Black Midi, Tropical Fuck Storm, Iceage, Viagra Boys, Squid itd. Fajnie, jeżeli też grają na festiwalach, ale nie ma co się oszukiwać – ich skrócone występy w namiotach, na małych scenach, w pełnym słońcu, oglądane z daleka w festiwalowym zmęczeniu to jeno przystawki. Smaczne, ale w żadnym razie nie stanowiące głównego dania.
@malarz3 –> W żadnym razie nie chcę oczywiście nikogo (w tym siebie) pozbawiać przyjemności obcowania ze sprawdzonymi i ulubionymi wykonawcami, tu chodzi tylko o proporcje – w roku 2022 będą tak zaburzone jak szanse dostania się do liceum przy podwojeniu roczników 🙂