Koncert, jakiego prędko nie zobaczycie

Pamiętacie pewnie ten przepis o lasach? Był głupi i więcej mówił o stanie ludzi wydających przepisy niż objętych tymi przepisami. Ale jego duch ciągle przemyka gdzieś w korytarzach urzędów. Opublikowane właśnie  rozporządzenie otwierające możliwość organizowania koncertów od 4 czerwca (do pobrania tutaj), zawiera kilka zapisów ciekawych – i parę absurdów. Po pierwsze, koncerty można organizować na wolnym powietrzu. Możliwa widownia to maksymalnie 250 osób. Ale z ważnym zastrzeżeniem:  Do {tej} liczby nie wlicza się osób zaszczepionych przeciwko COVID-19. Czyli w praktyce rozporządzenie sankcjonuje sprawdzanie szczepień na wejściu, co rok temu wieszczyli i do czego się przygotowywali choćby niektórzy organizatorzy letnich imprez. Nie oceniam – to trudny zapis, szkoda że dość zawoalowany, bo może zachęciłby do bardziej masowych szczepień. Po drugie, zespoły muzyczne – wyjęte spod przepisów o luzowaniu obostrzeń (wspólnie z trupami cyrkowymi – to był jeden z większych absurdów przepisów antycovidowych) – mogą przy zachowaniu 50-procentowego obłożenia sali i (dość chyba fikcyjnego w praktyce) dystansu 1,5 m grać w pomieszczeniach zamkniętych. Jeśli porównamy warunki koncertów w plenerze i w salach, wyjdzie na to, że rząd cierpi na agorafobię. Znowu boi się otwartych przestrzeni bardziej (biorąc pod uwagę to ograniczenie liczby osób). Po trzecie, zgodnie z obowiązującym w Polsce od lat duchem niełączenia kultury z konsumpcją, rząd wymaga też w obu przypadkach zapewnienia, aby widzowie lub słuchacze nie spożywali napojów lub posiłków. Czyli na letnim festiwalu woda to potencjalnie nowe piwo: zamknięte i oddalone od sceny strefy picia wody za 3… 2… 1… Czy muszę dodawać, że wesel, na których zespół gra do kotleta, podobny przepis nie obejmuje? 

Być może właśnie z braku koncertów przez ostatnie dni w polskim środowisku jazzowym trwała dyskusja na temat tego, czy wydawca powinien wysyłać recenzentowi album promo w kartoniku, czy może jednak pełną wersję sklepową. Dość abstrakcyjna dla mnie, bo ja tam od paru dni zastanawiam się, na jakim nośniku sobie kupić koncertowy album Jaimie Branch Fly or Die Live, kiedy już w nośnikowej wersji wyjdzie.  Najpierw miałem do wydawców trochę żalu o to, że to nie koncert z Polski opublikowali na płycie, ten z Klubu Żak. Bo miałbym idealną pamiątkę  z jednego z najlepszych występów muzycznych, jakie widziałem w ostatnim sezonie przed pandemią. Ale w sumie na tym szwajcarskim, nagranym w klubie Moods w Zurychu, też wszystko się składa – jest dobrze nagrany, a brzmienie zespołu Branch wydaje się równie selektywne co w realu, pełne przestrzeni między instrumentami. No i ten aż półtoragodzinny set właściwie wyczerpuje temat bodaj najciekawszej amerykańskiej trębaczki młodszego pokolenia. 

Trębaczki i wokalistki. Wokalne wejścia Branch w Prayer for Amerikkka czy Love Song wydają się coraz pewniejsze i nie zdziwię się, jeśli kolejna studyjna płyta będzie w całości wokalno-instrumentalna. Poza tym album jest dowodem geniuszu Chad Taylora – perkusisty, który wydaje się do każdego przedsięwzięcia, w jakim bierze udział, podchodzić zupełnie indywidualnie. Jego gra, pełna motoryki i jednocześnie bardzo lekka, definiuje brzmienie tej formacji w równym stopniu co partie trąbki Branch, a ich współpraca już w tej chwili stanowi dla mnie rzecz porównywalną z kooperacją Taylora z Robem Mazurkiem. Koncertowa edycja cyklu Fly Or Die świeci też jasno także na tle ostatnich płyt z International Anthem, do których wrócimy w najbliższy czwartek z red. JH w radiowej Dwójce. Carlos Niño czy Damon Locks to ciekawe propozycje, ale ten materiał je nokautuje. Trudno byłoby po zobaczeniu czegoś takiego (na koncercie czysto hipotetycznym, bo szybko do niego nie dojdzie) nie złamać covidowych przepisów i nie pozwolić sobie np. na łyk dobrej lemoniady dla ochłody. Gdyby nie to, że wesele mam już dawno za sobą, zaprosiłbym na nie dziś do klubu taki zespół – i wszystkich zaszczepionych znajomych.     

JAIMIE BRANCH Fly Or Die Live, International Anthem 2021, 8/10