Trzy dni na Offie

Jeśli wrażeń z biegiem czasu było coraz więcej, a energii, żeby je opisać coraz mniej, to festiwal należy chyba zaliczyć do udanych. Z tegorocznym Off Festivalem w Katowicach tak w każdym razie było. Skończył się nie wiadomo kiedy, trwał jakoś za krótko, co oznacza, że wszystkiego było w sam raz. A może nawet więcej i lepiej niż przez ostatnich kilka lat. W wersji skróconej rzecz wygląda tak:

The Comet Is Coming, Black Midi, Daughters, Stereolab, Bamba Pana. Kolejność do ustalenia. Czyli zasadniczo zgodnie z przewidywaniami. Zresztą niezgodna z prognozami była chyba tylko pogoda (z dużej chmury mały deszcz, a właściwie to praktycznie w ogóle). No i akcja recyklingowa promowana ładnie zaprojektowanym kontenerowym wejściem na festiwal nie przyniosła jakiegoś imponującego efektu.

Pierwszego dnia sytuacja nie była jednak oczywista i trzeba było wykorzystać, co dają, z dyscypliną i od początku, którym był występ duetu Cudowne Lata: dwie gitary i ambitne śpiewanie w harmonii, w które po chwili rozgrzewki nawet udało się wejść, a klimat piosenek na tyle miły, że zanotowałem sobie na koniec datę premiery płyty: 26 września. Trio Dynasonic na Scenie Eksperymentalnej promowało z kolei płytę z remiksami przygotowaną na festiwal i wypadło nieźle, co z zadowoleniem stwierdziłem, chociaż musiałem poświęcić wcześniej widzianą już wcześniej Niemoc (każdy festiwal wymaga poświęceń). Opłacało się już choćby dla wysycenia artystami i dziennikarzami na widowni. Nie zawiodło Trio Jazzowe Marcina Maseckiego, ciągle bez płyty i ciągle zmieniające jakieś detale – tym razem z Piotrem Domagalskim grającym na kontrabasowej bałałajce. Pozytywnie zaskoczyło mnie przyjemne brzmieniowo (w sam raz na pierwsze festiwalowe zmęczenie) trio Santabarbara tworzone przez młodsze pokolenie Pospieszalskich (dla zorientowanych w genealogii: Łukasz, Szczepan i Nikodem). Ale tu szybki popołudniowy trucht dobiegł końca, a występ Perfect Son, dobrze uzbrojonego i zabezpieczonego na podbój Zachodu, widziałem też tylko we fragmencie, no bo The Body. Pierwsza z ewidentnym nabożeństwem wymawiana nazwa imprezy. I koncert, który trudno moim zdaniem odbierać bez uśmiechu.

Co do konwencji – wiadomo. Brutalna, ekstremalnie prosta, maksymalnie nastawiona na wywołanie pierwszego wrażenia. Po pierwszej partii wokalnej Chipa Kinga – swoje dzikie okrzyki wydającego w sporym oddaleniu od mikrofonu, jak gdyby chciał przekrzyczeć system nagłośnieniowy – publiczność biła mu brawo. Trochę jakby oklaskiwała pięściarza, który w nierównym pojedynku przetrwał pierwszą rundę. Wychodząc, nie wiedziałem jeszcze, czy przeżył do końca, ale znajomi donieśli, że dotrwał. Nie był to zresztą ostatni wokalny eksces tego dnia – drugi przyszedł na koncercie slowthaia. Brytyjskiego rapera wyraźnie zaskoczyło dobre przyjęcie. Rozgrzał publiczność gimnastyką, dyrygując kółeczkiem pogo i dzieląc ludzi na team fuckyou i team youcunt. Ale nikt się nie spodziewał, że show skradnie mu polski gość na scenie – Alex (nazwisko znane redakcji i pewnie wielu czytelnikom Polifonii), który odnalazł się błyskawicznie, wykonując całą partię Skepty. Na tym etapie, przynajmniej wśród polskich artystów, był bezdyskusyjnie numerem jeden festiwalu. Sam slowthai może trochę przesadzał z gimnastyką i nie docenił publiki, ale w sumie dał niezły wykład z gatunku Dlaczego polski hip-hop bywa tak nudny na scenie. O tym, dlaczego hip-hop, będzie jeszcze za chwilę.

The Comet Is Coming – wykonawcy jednego z koncertów festiwalu – łączą dobre przygotowanie kondycyjne (a nawet siłowe – choćby w wypadku Betamaxa, który pracował jak tur, a na koniec zagrał jeszcze solo perkusyjne) z technicznym. Występ przeskakiwał z łatwością płytę, jak to bywa w wypadku instrumentalistów z okolic jazzu, Shabaka Hutchings korzystał wprawdzie dużo częściej z delaya, ale całość została zaprezentowana bez oszustw i wodotrysków – Danalogue dwa analogowe syntezatory Rolanda obsługiwał niczym żywy arpeggiator.

Wystarczyłoby podłączyć Komety do dynama, żeby nazbierać ekologicznej energii do końca dnia. Tymczasem Aldous Harding (którą wybrałem, poświęcając Duranda Jonesa) zdecydowała się raczej na antyenergię sceniczną, większość repertuaru – głównie z nowej płyty – wykonując w pozie perfekcyjnego zastygnięcia, godnej mima, i fundując publice dwie rozciągnięte ballady zagrane solo na początek. Te lekko aktorskie wygłupy i minimalny kontakt z publiką były urocze, ale tak na drugą dziesiątkę wykonań na imprezie.

Na pierwszą trójkę zagrali za to muzycy Black Midi, choć wyjątkowo słabo nagłośnieni (jeśli to porównać np. z Daughters, o których za chwilę). Praktycznie debiutująca kapela (opisywana już na Polifonii szerzej, więc nie rozwijam tematu), która wie, o co jej chodzi, ma oryginalną wizję, pomysł na brzmienie, ma też pomysł na cały koncert, który robi wrażenie swobodnego jamu, jakby przez przypadek granego praktycznie bez przerw, tymczasem jest zaplanowaną i zagraną z pełną dyscypliną całością, znaczoną co jakiś czas kapitalnymi wspólnymi riffami. No i drugi tak pracowity perkusista festiwalu – po Betamaxie.

Wrażenia po pierwszym dniu nie zepsuł Jarvis Cocker, którego uwielbiam i z którym z powodów wiekowych choćby (podobnie jak z Kingiem) solidaryzuję w sposób szczególny, ale który jednak trochę przesadził z tą przegadaną konferansjerką, rozrzucaniem pierników i niezdarnymi próbami tłumaczenia tytułów na polski. Zaoszczędzony na tym wszystkim czas przeznaczyłbym chętnie na dodatkowy cover Pulp (był jeden: His ‚n’ Hers, reszta to solowe utwory Jarvisa i repertuar grupy JARV IS, jeszcze bez płyty). Od razu zaznaczę, że nie będę się rozpisywać o kolejnych wieczornych headlinerach – Foals i Suede. Relacje z tych koncertów znajdziecie w każdym większym portalu internetowym, w jednym i drugim wypadku raczej pewniaki, w czym jest trochę nudy, a ja wcześnie zaczynam dzień festiwalowy, to i wcześniej, czasem przed 1.00 odbieram fajrant.

W ogóle z relacjami z festiwali jest jak z tym rysunkiem konia brutalnie przyspieszonym przez deadline. Pierwszy dzień przecelebrujecie, przełazicie, zdążycie omówić na prawo i lewo, a potem przyjdą kolejne dni, włącznie z tym ostatnim, który trzeba będzie omawiać już w pociągu powrotnym.

W każdym razie szukanie prawdziwie oryginalnej konwencji było leitmotivem, który przeciągnął się na dzień drugi. Z występem Polmuzu jako ładną ilustracją. Bo choć przedsięwzięć przenoszących ludowe tematy lub rytmy w inny świat brzmieniowy jest sporo (weźmy przedsięwzięcia Rogińskiego, grającego w Polmuzie Wójcińskiego, czy nawet ostatnią płytę duetu Opla), to saksofon z analogowym Polivoksem – wschodnioeuropejska odpowiedź na The Comet Is Coming, chciałoby się powiedzieć – załatwia sprawę odrębności tego scenicznego zjawiska. A barwy wydobywane z poszczególnych saksofonów Michała Fetlera – w tym nowego, basowego – też warto było prześledzić. Nie zawiódł też opisywany tu już EABS, dobrze przyjęty w lekko zmienionym składzie. A wcześniej zdziwił trochę dobór scen dla Jana-rapowanie (duża scena, choć moim zdaniem lepszy byłby namiot) i Tęskno (na dużą scenę choćby ze względu na rozmiary produkcji, ale to również popularny skład). Dalej miałem przerwę od koncertów: najpierw związaną z dyskusją w namiocie literackim: Dlaczego hip-hop. Rozmowa prowadzona była przez Bognę Świątkowską (która pewnie najlepiej sama odpowiedziałaby na tytułowe pytanie), z udziałem rzeczonego Jana-rapowanie i kuratora wystawy Zajawka w Muzeum Śląskim (zobaczcie obowiązkowo, świetna, poza tym, że rzeczywistość sprzed 20 lat w roli eksponatu muzealnego wali po oczach i przypomina o metryce w dość okrutny sposób) Szymona Kobylarza. Zakończyła się pytaniami o kobiety w polskim rapie – dlaczego ich nie ma, czy będą, czy jest tu dla nich jakiś pomysł itd. – które oczywiście pozostały bez odpowiedzi. Podobno było stereotypowo i niemerytorycznie, jak napisała autorka z dużego portalu, powołując się na opinie osób trzecich – więc mogą być przesadzone albo niedoszacowane, nie mnie oceniać.

Podobnie jak Tęskno, choć z zupełnie innych powodów (czyli natychmiastowego, spodziewanego – i słusznego przecież – kupienia konwencji przez publiczność), na dużej scenie – w tym roku pod szyldem wody mineralnej – powinni grać Bamba Pana i Makaveli. Sprawiedliwości stało się zresztą poniekąd za dość, ale o tym dowiedzieliśmy się dopiero następnego dnia. Koncert odwołał Octavian i duet z Nyege Nyege (czytaliście już tekst w POLITYCE?) dostał okazję poprawin na Scenie Leśnej.

Co do końcówki drugiego dnia – pisałem już o rysowaniu konia. Notatek z występu Soccer Mommy nie posiadam. Efekt profesjonalizmu produkcji młodej Amerykanki (22 lata – to już podobna kategoria wiekowa co BM) był imponujący, choć set – z coverem I’m On Fire Springsteena – jakoś mnie nie porwał. Może to zresztą syndrom drugiego dnia, bo filmiki sado-maso ze starego kina połączone z riffami pożyczonymi od Black Sabbath na koncercie Electric Wizard oglądałem też bez wielkiego dreszczu emocji. O Foals wspominałem, na Ammarze już słodko spałem, choć wiem, że nie powinienem.

Trzeci dzień przywitałem na Leśnej z P.Unity – znakomity skład, choć trudna pora. Nie chcę powtarzać refleksji z ich występu jednym ze Spring Breaków, ale wymyślone jest to wszystko i przygotowane dobrze. Trochę zawiodły mnie Wczasy, choć zabawa była – i tu, i później na sponsorskiej scenie Dr. Martensa, gdzie wracało kilku festiwalowych wykonawców. Duet Babu Król z partyzanckim dość wjazdem na dużą scenę niestety okazał się słabszy, ale to może z powodów obiektywnych – zespół Smutne Piosenki, który miał im towarzyszyć, wziął jako zakładników wyścig Tour de Pologne, którego nikt się najwyraźniej na miejscu nie spodziewał, trochę jak hiszpańskiej inkwizycji.

Smutne piosenki były za to podczas setu zespołu Trupa Trupa, który zagrał lepiej niż poprzednio na Off Festivalu i słychać, że ograny jest w kraju i za granicą. Do występu (wyprałem opcję 50:50) przygotowała się starannie także Hania Rani, której towarzyszyła sekcja rytmiczna – repertuar odbiegał zatem od tego, co na fortepianowej płycie Esja. Dalej momentami nie moja para kaloszy, ale publiczności się podobało. Podczas show Zespołu Pieśni i Tańca „Śląsk” („show” bez przekąsu – to było po prostu wysokobudżetowe widowisko na głównej scenie) uzupełniałem proteiny, żeby starczyło na forsowną końcówkę. Najpierw Tirzah w fajnym występie, który nie odebrał nic z wdzięku studyjnych wersji jej oszczędnych piosenek zawieszonych między R&B a stylistyką Arthura Russella. Z tyłu uwijała się Micah Levi, weteranka Off Festivalu i współtwórczyni materiału. A z przodu sama Tirzah uprawiała ruch sceniczny w stylu Nosowskiej na koncertach Hey, czyli – mówiąc językiem Tytusa – bezruch-dance.

Nie jestem najlepszą osobą, by oceniać koncert Stereolab, bo to było dla mnie wydarzenie z gatunku tych wywołujących osobiste emocje. Fakt, że grają bardzo dużo bardzo starych utworów i że prezentują je w wersjach nieco mocniej akcentujących gitary niż na poprzednim występie w Polsce (W CDQ, bodaj 17 lat temu), kiedy od gitar raczej się uciekało, tylko pogarsza sprawę. Był to koncert wzruszający. I chyba całkiem zgrabnie zbudowany, jeśli chodzi o dramaturgię. Mógłby jednak trwać dłużej – np. tyle co kolejny, bo Suede u mnie już podobnych uczuć nie wywołuje. Długie oklaski dla grupy Sadier i Gane’a sprawiły, że na Daughters do namiotu się już nie zmieściłem. A było ciaśniej niż w festiwalowym autobusie S-1. Nawet na zewnątrz brzmiało to dobrze, więc pożałowałem gorzko, dodatkowo wyglądało na to, że zespół wpisuje się w stale obecną na Offie tradycję grup grających rockowe łojenie, które swoje koncerty wykonują trochę na scenie, a trochę na publiczności.

Wszystko ma swoje dobre strony, jak się okazuje – dzięki odbiciu się od wypchanej Eksperymentalnej (dlaczego nie na Leśnej, dlaczego?) zdążyłem zobaczyć Neneh Cherry w jednej z najbardziej pieczołowicie zrealizowanych produkcji scenicznych tegorocznego festiwalu. Z dużym, sześcioosobowym zespołem (harfa, wibrafon itd.). Muzycznie odwoływało się to wprost do złotej ery trip-hopu, korzystało obficie z dubu i oldskulowego grania – uwaga – z pierwszych lat działań szwedzkiej wokalistki. Nie spodziewałem się, prawdę mówiąc, utworu 7 Seconds. Może już bardziej Buffalo Stance, który sprawdził się na zakończenie imprezy, poprzedzony pełnym grozy komentarzami do najnowszych doniesień prasowych.

Po powrocie do hotelu sprawdziłem te doniesienia: w Polskiej prasie Owsiak, trochę Kuchciński, ogólnie – nasze sprawy. Na głównej stronie czołowego dziennika nic o strzelaninach w USA. Tacy jesteśmy: dość jednak wsobni w swoich problemach. A gdyby polska wersja slowthaia zachęcała publiczność do okrzyków „fuck Poland!”, byłby z tego straszny skandal, nad którym zasępiliby się wszyscy publicyści – i z prawa, i z lewa – rwąc włosy z głowy i projektując czołówki. Jak to miło, że uciekając na Off Festival na trzy dni, niczego większego niż Doda w tęczowych barwach nie straciłem. Straciłem za to koncert Dezertera (ale kawiarnia literacka!). I tego żałuję najbardziej. Kończąc rysunek konia, chciałbym bardzo podziękować za wspólne słuchanie i oglądanie, szczególnie tym wszystkim, którzy i tu czasem zaglądają. I pozdrowić tych, którzy z różnych powodów nie mogli być. Do zobaczenia za rok w tym samym miejscu, a może w jeszcze szerszym składzie.