Miasto, masa, maszyna

Dzień po Oscarach (wyniki proszę sobie sprawdzić, pewnik był jeden: że Sound of Metal dostanie nagrodę za dźwięk) to dobry moment, żeby się zająć pierwszą symfonią Dominika Strycharskiego. Bo rzecz niby jest nierozerwalnie związana z filmem, a jednak zupełnie się wymyka określeniom takim jak „muzyka filmowa”. Prawdopodobnie czegoś takiego jeszcze nie słyszeliście – podobnie jak ja, chociaż oglądałem film dokumentalny Jaśminy Wójcik, z którą Strycharski ściśle współpracował jako autor ścieżki dźwiękowej, a później jeszcze byłem na koncertowej wersji Symfonii Fabryki Ursus na Unsoundzie. Za każdym razem słyszałem trochę co innego. Na wersję płytową czekałem prawie jak, przepraszam za wyrażenie, odfajkowanie nagrania, które można będzie w ten sposób odłożyć do archiwum. A tu zamiast odfajkowania dostałem wersję muzyki najlepszą z dotychczasowych – i chyba dopiero w tej postaci „ostateczną”.

To wszystko ma jakiś sens, biorąc pod uwagę charakter samego filmu. Ten był w dużej mierze dokumentacją pewnego procesu powstawania utworu, który wykonują pracownicy nieistniejącej już fabryki. Symfonia… w wersji ekranowej była trochę opowieścią o zakładzie, mającym lata świetności daleko za sobą, o ludziach, którzy spotykają się w artystycznej próbie odtworzenia atmosfery fabryki. A Dominik Strycharski pełnił tu – jak się zdaje – rolę niewiele mniej znaczącą od reżyserki. Wersja sceniczna stanowiła konfrontację dwóch zespołów – zawodowców z Core (Barbara Drążkowska, Wojciech Jachna, Zbigniew Kozera, Paweł Szpura), formacji Strycharskiego, oraz amatorów z Ursusa. Na płycie nie ma już wyraźnej granicy między profesjonalistami i amatorami. I o ile elementy utworu filmowego są jeszcze identyfikowalne, to całość wydaje się kompletnie przearanżowana (opieram się na ulotnej pamięci tego, co słyszałem poprzednio), z pewnością uzupełniona o dodatkowe nagrania – zarejestrowane w marcu br. – i zespolona partiami elektroniki i głosów.

W wersji filmowej dużo było, jak to w filmie, wzruszeń. I podobnie było z wersją koncertową, o której już na blogu wspominałem. Dlatego najciekawsze jest dla mnie to, jak bardzo ta płytowa wersja wychodzi do przodu – zamiast nostalgii mamy tu siłę. Może jeszcze w pięknej uwerturze jest jakiś cień wspomnienia (z którego też w raźnym rytmie wymaszerowuje orkiestra), ale całość, korzystająca z języka awangardy, od Strawińskiego po Bryarsa – a właściwie po techno, biorąc pod uwagę te mocne rytmicznie i rytualne wątki – ucieka do przodu. Jest zadumą nad rytmem życia: eksploduje i zastyga. Przynosi też ewidentne skojarzenia z wizją wieloosobowego organizmu ludzkiego z czasów futurystycznych marzeń o przyszłości i rozwoju. W Symfoniach, ale też w Finale, słychać znój, pot, tłum, masę. Maszynową precyzję i zbiorowy wysiłek. W tym sensie ostateczna wersja płytowa opowiada w imponujący i oryginalny sposób, właściwie tę samą historię, którą snuł film, ale jednak opowiada ją w sposób autonomiczny. A to jest osiągnięcie, które mało komu się udaje. Powiedziałbym nawet – jeśli już mamy wrócić na chwilę do spojrzenia na rynek filmowy z lotu Oscara – mało który muzyczny mistrz dobrej roboty w ogóle się czegoś takiego podejmuje. Dzisiejsza młodzież nazywa takich ludzi, jak już wspominałem, koxami. Kiedyś imię „Ursus” budziło – jak się wydaje – podobne skojarzenia. 

Dodam tylko, że w radiowej Dwójce całotygodniowy festiwal koncertów jazzowych: Jaskułke, Wasilewski, Piotrowicz, Damasiewicz, Miszk, a na koniec i Strycharski. 

DOMINIK STRYCHARSKI CORE | ORKIESTRA DĘTA URSUS Symfonia Fabryki Ursus, Audio Cave 2021, 8-9/10