Znamy się z kina i z telewizora

Część filmów nominowanych do Oscarów w głównych kategoriach gładko przegrywa rywalizację z co lepszymi serialami. Nie po raz pierwszy i nie ostatni. Zdolni autorzy idą do dziedziny, która rozwija się najdynamiczniej. I może dlatego nawet serialowe średniaki – o wybitne produkcje ostatnio trochę trudniej – osiągają bez większego trudu poziom, a czasem i rozmach komercyjnego hollywoodzkiego kina. W dodatku w wielogodzinnym serialu można zmieścić o wiele więcej ciekawych odniesień muzycznych. A w czasach niepewnej sprzedaży nośnikowej/plikowej rozwija się sfera tzw. synchronizacji, czyli sprzedaży muzyki do filmów, seriali i reklamy.  To zjawisko ma swoich bohaterów, często bardzo cichych. Bo kiedy na przykład ostatnio czytaliście w prasie wielki tekst o Harrym Nilssonie?  Obstawiam, że dawno temu. A kiedy słyszeliście jego muzykę na ekranie? Obstawiam, że… 

…nawet w ostatnich tygodniach, jeśli na przykład – tak jak mnie – wciągnął was serial Wąż z Netflixa, teoretycznie średniak, co więcej z gatunku seriali o seryjnych mordercach, które stają się gatunkiem nudnym i wyeksploatowanym, ale jednak uwodzący atmosferą: azjatycką egzotyką, kolorytem lat 70. i niezłymi rolami nieanglosaskich aktorów.  I jeszcze ścieżką dźwiękową, na której – to żelazny punkt programu od lat – nie da się ominąć Harry’ego Nilssona. Ważny autor, świetny wokalista, głośny na przełomie lat 60. i 70., zmarły dość młodo w latach 90. i częściej dziś pewnie shazamowany niż wznawiany na płytach. Nilssona uwielbiali filmowcy – od Johna Schlesingera, który zafundował mu świetną promocję na ścieżce filmu Nocny kowboj. Po autorów Masz wiadomość, którzy wzięli od niego muzyczny leitmotiv. I Tarantino, który Coconut wykorzystał we Wściekłych psach. A teraz uwielbiają twórcy seriali – w Wężu mamy Jump Into the Fire, jeden z moich ulubionych utworów Nilssona. A w poprzednim sezonie mieliśmy serial, którego każdy odcinek rozpoczynał się od Gotta Get Up z tej samej płyty (Nilsson Schmilsson, zresztą chyba najlepszej w dyskografii), czyli Russian Doll. Przy okazji Ty Segall – być może tez na fali popularności Russian Doll, które zwielokrotniło zainteresowanie Nilssonem – nagrał bardzo udaną epkę z coverami piosenek amerykańskiego artysty.  

Skąd taka ekranowa popularność Nilssona? Cała dekadę lat 70. jego piosenki, stylistycznie rozpięte między estetyką późnych Beatlesów, musicalowym rozmachem i glamem a bardziej surowym rock’n’rollem, opowiadają znakomicie. Swoją drogą – sam Nilsson był najpierw protegowanym, a później kumplem członków The Beatles, z Johnem Lennonem i Ringo Starrem występował nawet w gwiazdorskim składzie Hollywood Vampires (prowadził też dość rockandrollowy tryb życia – do jego najlepszych kumpli należał Keith Moon z The Who), Lennon był też producentem jego albumu Pussy Cats. Po drugie, w środowisku filmowym cieszy się słuszną sławą od dawna – właśnie za sprawą tych wczesnych flirtów z dużym ekranem. A także dzięki temu, że w pewnym momencie samemu prowadził firmę zajmującą się produkcją filmową, a w ostatnich latach życia pracował dla kina (np. nagrywając piosenkę mojego ulubionego filmu The Fisher King Gilliama). Po trzecie, momentami wydaje się nawet zastępować Beatlesów i innych wykonawców, którzy licencje na wykorzystanie swoich piosenek sprzedają z mniejszą ochotą (swoją drogą – Nilsson często sięgał po piosenki Beatlesów czy samego Lennona, no i po covery w ogóle, w nie najgorszym stylu). Repertuar Nilssona jest prawdopodobnie łatwiejszy do, jak to się określa, wyclearowania dla potrzeb ekranu niż utwory spółki Lennon/McCartney. A zapewne również tańszy. I przydają się na przykład jakże bliskie Beatlesom piosenki takie jak One – zremiksowana na albumie Aerial Pandemonium Ballet, którym Nilsson przecierał ścieżki w dziedzinie mainstreamowych albumów z remiksami. W ogóle zresztą w dziedzinie produkcji studyjnej jego działania były dość rozwijające, a nierzadko pionierskie.

Ale wierzę też po cichu, że autor mocno zapomnianych albumów jest popularny z dwóch prostszych przyczyn. Po pierwsze, siłą swojego talentu, z tej perspektywy bezsprzecznego i broniącego się po latach (To fuck you! adresowane do byłej żony z piosenki You’re Breakin’ My Heart musiało oznaczać mocny skandal w roku 1972, dziś wpasuje się w nastrój bardziej rozluźnionych językowo dialogów – swoja drogą George Harrison gra tu na gitarze). Po drugie, ze względu na to, gdzie się ten talent szlifował. Bo początek drogi artystycznej Nilssona to jego młodzieńcza praca w Paramount Theatre w Los Angeles – w jednym z największych kin świata jego czasów. To tam uczył się gry na fortepianie od grywających w sali Paramount (odbywały się tam również koncerty) muzyków. Salę zburzono jeszcze za życia Nilssona, może i całe Hollywood nie ma już takiego znaczenia jak kiedyś, ale muzyczne potrzeby związane z prezentacjami historii na ekranie – jak udowadnia jego przypadek – nie wygasły.