Rynek koncertowy: przyszły rak

A wiecie, że w rynku koncertowym nie chodzi o muzykę? Nie chodzi też w ogóle o same koncerty. Domyślać się tego to jedno, ale dowiedzieć się o tym – to zupełnie inna sprawa. Jestem po lekturze najnowszych doniesień dotyczących Live Nation – spółki giełdowej, której akcje osiągnęły właśnie najwyższą wartość w historii, jak donosi Pitchfork. Tak, to ta od wielkich koncertów – dobrze kojarzycie. Wzrost ceny akcji może się oczywiście nie zgadzać z tym, co widzicie za oknem. Ale nie o to chodzi. Podskórnie zapewne wielu/wiele z nas wiedziało od dawna, że Live Nation zajmuje się nie organizacją koncertów, tylko śrubowaniem ceny akcji. O praktykach tej firmy pisałem już w POLITYCE: trzy lata temu przy okazji artykułu o zawyżaniu cen biletów, a wcześniej osiem lat – przy okazji tekstu o koncertowych pakietach vipowskich. I podtrzymuję swoje ogólne stanowisko – mimo chwilowego braku kolejnych ofert koncertowych ze strony LN, która zajmuje się strategicznym przelewaniem z pustego w próżne, czekaniem, aż wykrwawi się do końca drobniejsza konkurencja (właśnie ta perspektywa sprawia, że akcje koncernu idą w górę), zbieraniem pomocy lokalnej (2 mln zł przyznane z Funduszu Wsparcia Kultury u nas), zwalnianiem pracowników i trzymaniem klientów w przeświadczeniu, że jak nie zwrócą biletów, to w końcu dostaną ten swój dobry show. Chwilowo jednak wciąż nie ma wydarzeń live. Za to na żywo obserwujemy na tym rynku przeciwieństwo terapii: zdrowy organizm związany z koncertami umiera, a zostaje sam rak.  

Debiutancka – choć dziwnie się o tym pisze, bo grają ze sobą od lat, a pod tym szyldem też działają długo – długogrająca płyta duetu Lost Girls też przypomina o hibernacji sektora live. W tym wypadku bardziej klubowego niż estradowego. Bo Jenny Hval i Håvard Volden dalej robią mniej więcej to, co sygnalizowała udana epka Feelings. Pisałem o niej trzy lata temu, że to przykład odświeżania estetyki Laurie Anderson. W utworze Carried By Invisible Bodies pojawia się hasło storytelling. I jest to rodzaj intymnego snucia historii na tle muzyki będącej luźną wariacją, w dużej mierze improwizowaną, na temat nurtów klubowych, tanecznych. Choć to, ze względu na tę intymną atmosferę, bardziej homing niż clubbing. I w dużej mierze, podobnie zresztą jak na albumach samej Hval, zjawisko bardzo literackie. 

Volden jest gitarzystą, na stałe towarzyszy Hval w jej koncertowym zespole, którego działalność na czas bliżej nieokreślony zatrzymały wiadome względy. Tutaj zajmuje się głównie programowaniem i obsługą na żywo urządzeń elektronicznych, choć w wolno budowanych rytmicznych strukturach i tak to partia gitary, którą dołącza zwykle bliżej finału, ma najmocniejszy wpływ na klimat utworu. Tak jest na przykład w świetnym – właśnie w końcówce – utworze Losing Something. W Real Life gitara towarzyszy nam od początku, ale poszczególne elementy związują się również powoli, z nie gorszym efektem. Drugim, jeszcze ważniejszym składnikiem, są oczywiście partie wokalne Norweżki, tak swobodne i śmiałe jak komiks Alana Moore’a i Melindy Gebbie, od którego nazwę wziął ich wspólny projekt.

Te utwory brzmią trochę jak lepione z powietrza, sklejane z niczego (podobnie bywa zresztą na albumach samej Hval), ale zarazem są naturalne i pełne mocy. Cały proces wygląda trochę jak stąpanie po omacku, a mimo to za każdym razem udaje się zbudować coś imponującego. Może z rynkiem koncertowym, jak już pojawią się warunki do grania, będzie podobnie?     

LOST GIRLS Menneskekollektivet, Smalltown Supersound 2021, 7-8/10