Urodziny płyty idealnej

Cofnijmy taśmę o 50 lat. Kto wtedy wydał płytę roku, piosenkę roku i nagranie roku na nagrody Grammy? I to za jednym razem? A przy tym te piosenki roku napisał? I dał się namówić na zaśpiewanie – a raczej dała, bo mowa o jednej z najważniejszych autorek lat 70., która w chwili wydania tej nagrodzonej wszystkim i za wszystko, sprzedanej w kilkunastu milionach płyty z kotem na okładce, miała mniej lat niż dziś Taylor Swift. Showbiznesowe rekordy w dziedzinie kobiecej wokalistyki, jakie po sobie zostawiła ta płyta, biły dopiero Whitney Houston i Adele po (odpowiednio) ponad 20 i ponad 40 latach. Ale teraz jubileusz przyszedł bez wielkiej pompy, brak wielkich wydawnictw z odrzutami ze studia, jest tylko wznowienie winylowe oryginalnego albumu z roku 1971. I może to i dobrze, bo płyta zasadniczo doskonała. Tylko szkoda trochę tego braku promocji (trochę wstyd – tłoczenie takie sobie, bez nowego masteringu itd.). W końcu wśród tytułów obchodzących w tym roku pięćdziesiątkę, ten miałby szanse przemówić do naprawdę szerokiej publiczności. 

Zacznijmy od tego, że Tapestry Carole King to bardzo nowoczesna płyta. Przy niewielkim liftingu mogłaby zostać nagrana dzisiaj i zrobić furorę. Ze stylem rozpiętym gdzieś pomiędzy piosenką musicalową, soft rockiem, folkiem i R&B, byłaby całkiem na miejscu dzisiaj, wystarczyłoby odrobinę zmienić te gatunkowe proporcje i podkręcić drobiazgi. Aranżacje większości utworów budowane są oszczędnie – z tego, co naprawdę potrzebne. Instrumentaliści znakomici – pod tym względem wszystko gra idealnie: i gitarowe partie Jamesa Taylora, i partie instrumentów dętych jazzmana Curtisa Amy, i rhythm’n’bluesowa gra sekcji (na basie Charles Larkey, ówczesny – i drugi z kolei – mąż autorki). Włącznie z anegdotycznym wręcz udziałem Joni Mitchell (tuż przed wydaniem klasycznego Blue) w roli chórzystki. Można powiedzieć, że King była bardziej „czarna” niż Mitchell, za to bardziej „biała” niż Aretha Franklin, dla której napisała (You Make Me Feel Like) A Natural Woman, jedną z najbardziej znanych piosenek na Tapestry (płyta przypomina kilka takich gotowych piosenek King pisanych dla innych artystów – są w drugiej części, podczas gdy część pierwsza to nowy repertuar). I tyle – w to, co robi się dziś, wpisałaby się znakomicie. Może także dlatego, że w roku 1971 tym albumem tę tradycję zdefiniowała.    

King zdefiniowała też feministyczny, wyzwolony głos w piosence. Tapestry jest dziewczyńska płyta pod każdym względem. Pieczętuje wyjście z cienia, a właściwie ze spółki autorskiej – koniec współpracy z Gerrym Goffinem, byłym mężem wokalistki. Od pierwszego w programie I Feel the Earth Move jest – jak zauważa Loren Glass, autorka książeczki o albumie z serii „33 1/3” – manifestacją przejmowania inicjatywy, wolności, siły. A dwie strony albumu miały wręcz zderzać ze sobą sytuację zależności i niezależności. Ale jest też, co zauważa ta sama Glass, płytą nie tyle dziewczyńską, co kobiecą – tak widziano King, która stała się supergwiazdą muzyki pop, nie stając się zarazem symbolem seksu. Historię w tekstach prowadzi od związku do związku, ale opowiada o nich z kobiecej perspektywy – prosto, otwarcie, wrażliwie, intymnie.  

Muzycznie stanowi amalgamat wspomnianego rhythm’n’bluesa („Time Magazine” wspominał w swoim czasie o tym, że King stworzyła w Nowym Jorku jego wielkomiejską wersję), tradycji gry na fortepianie inspirowanej momentami rock’n’rollem, trochę jak u Eltona Johna (Beautiful, Smackwater Jack), folkowej wrażliwości, ale też tradycji musicalowej (Home Again). Na przedstawienia na Broadwayu matka zabierała Carole (wówczas Carole Klein) od piątego roku życia, ten styl przychodził jej naturalnie. Sama w pewnym momencie pracowała nad młodzieńczym musicalem o Beat Generation.

Biorąc pod uwagę całą tę kobiecość albumu i jego charakter, nie sposób też nie zwrócić uwagi na to, że nagrania Maryli Rodowicz – z jej najlepszego okresu, te z tekstami Osieckiej i muzyką Gärtner – przynajmniej momentami chciały być już nie klasykami Dylana, tylko właśnie songami Carole King. Nie całkiem to się udało (może dlatego, że trzeba było trzech autorek, a King była jedna, na pewno też ze względu na brak doświadczonych rodzimych producentów), choć wychodziło na swój, tutejszy sposób, jako najlepsze, co byliśmy w stanie osiągnąć w ramach polskiej kultury wydawniczej i producenckiej.

Nic a nic nie dziwi mnie to przysłuchiwanie się wzorcom, jeśli były najlepsze, ale na taki jeden raz, kiedy na Tapestry wszystko złożyło się idealnie, przypadają zapewne setki, tysiące prób innych artystów, których płyty zestarzały się trochę szybciej. Wynika to pewnie także z tego, że na albumie King – promowanym singlami o dwóch stronach „A”, praktycznie nie ma słabych punktów. Zapewne każdy ma ulubioną – w moim wypadku to It’s Too Late. Ale pod względem układu 44-minutowy zestaw tworzy wręcz perfekcyjną płytę pop, której program, z jedną piosenką naturalnie wypływającą z drugiej – tonacją, nastrojem, dramaturgią – producent Lou Adler miał układać z myślą o osobie, która słucha jej w domu, sama. I wygląda na to, że się udało. 

CAROLE KING Tapestry, Ode/Legacy 1971/2021, 10/10