Słowo na niedzielę: banieczka

Pytacie mnie czasem w listach, dlaczego nie publikować tych blogowych opinii tylko na Facebooku. Zasięgi byłyby przecież większe (parokrotnie na samym FB, który ogranicza zasięg wpisów linkujących na zewnątrz – sprawdzałem to parę razy), większa też byłaby wygoda komentujących, do tego lajki płynęłyby wartkim strumieniem – same plusy. Odpowiedzi udzielił kilka dni temu sam Facebook, chociaż w Australii. Na propozycję tamtejszego rządu, by opodatkować Facebooka za przekazy o charakterze newsowym, których źródłem są inne media, serwis Marka Zuckerberga wyłączył na pewien czas profile mediów na całym kontynencie. Przy okazji wyłączając jeszcze kilka profili instytucji innego rodzaju, plus (jeśli wierzyć jednostkowym relacjom) na krótko nawet swój własny. Czyli profil Facebooka. Tym samym przyznając, że sam uważa się za medium, więc powinien te podatki płacić. Moja bańka informacyjna w mediach społecznościowych skrzętnie przede mną ukrywała ten australijski incydent. Przeczytałem o nim dzień później, dopiero w zwykłych mediach. I zdałem sobie sprawę, że gdyby Polifonia była australijskim blogiem afiliowanym przy australijskim tygodniku, to zamiast recenzji Anthony’ego Paterasa – skądinąd Australijczyka, cóż za zrządzenie losu – jej wchodzący tu często przez Facebooka czytelnicy w czwartek zobaczyliby pusty profil.   

O banieczkach wspominałem wczoraj podczas debaty z okazji Międzynarodowego Dnia Języka Ojczystego poświęconej porozumieniu – bo żeby się porozumieć ponad podziałami, najpierw trzeba móc się spotkać i pogadać, a podział na bańki społecznościowe dość skutecznie chroni nas przed takimi spotkaniami jako czymś być może nieprzyjemnym i niepożądanym. Jak bardzo – wiemy z tych krótkich wspomnień ze zwyczajnego życia, kiedy trzeba było spędzić dłuższy czas z dawno niewidzianym wujkiem głosującym na kogo innego i mającym inne zdanie o mniejszościach. Bo bańka informacyjna to coś, co przygotowują dla nas algorytmy – na podstawie naszych wcześniejszych wyszukiwań i wyborów – oraz grono ludzi, których śledzimy w mediach społecznościowych. Za Wikipedią: sytuacja polegająca na tym, że osoba korzystająca z sieci otrzymuje informacje wyselekcjonowane przez algorytmy na podstawie danych zgromadzonych na jej temat podczas jej wcześniejszej aktywności. Co powoduje to, że użytkownik otrzymuje informacje zgodne ze swoimi poglądami i nie zostaje nakierowany na odmienne tematy lub punkty widzenia. 

Wiadomo, co jest na końcu takiego toku myślenia: wyłączą wam wszystko, z czym możecie się nie zgadzać. Czyli jak komuś się podoba najnowszy album Foo Fighters – a mógł wcześniej zostawiać ślady takiego stanu rzeczy w internecie – nigdy nie trafi na notę, która tę płytę przedstawia w negatywnym świetle. Chyba że na chwilę oderwie się od algorytmów mediów społecznościowych, zajrzy na dawno nieodwiedzaną stronę i sprawdzi, co myśli o nowym Foo Fighters jej autor. Po co tracić czas na rozmowę o Foo Fighters? Nie lepiej polecać sobie fajną muzyczkę? – zapyta z kolei w tym samym czasie ktoś myślący podobnie. Bo nieudane płyty, z mojego punktu widzenia ciekawe i stanowiące temat, dla innych są po prostu stratą czasu, który można poświęcić na coś, co nam się spodoba, weźmy na przykład The Flaming Lips (żeby tak uzasadnić dobór ilustracji do dzisiejszych rozważań). Trochę to rozumiem – mam nawet wrażenie, że to już jest wyuczona odpowiedź naszego organizmu na bańkowe algorytmy. Ale nie wiem, czy to dobry mechanizm. Utwierdza mnie w tych wątpliwościach przypadek australijski, gdzie przecież Facebook zrobił tylko to samo, co zwykle i na co dzień robi, tylko trochę bardziej ostentacyjnie.