Dezorientacje dźwiękowe

Do dzisiejszej notki doszedłem krętą drogą. Przeglądałem – z powodów całkiem pozamuzycznych – zawartość swojego Internetowego Konta Pacjenta. Jest tam rubryczka „sanatoria”, więc na wszelki wypadek zajrzałem, żeby sprawdzić, czy Wielki Brat, śledząc różne moje posunięcia i znając metrykę, nie przygotował mi jakiejś oferty. Jak na razie jedyna propozycja pobytu w sanatorium, jaką otrzymałem, przyszła z Sanatorium Dźwięku – i tu przypomniał mi się czekający na wspomnienie Anthony Pateras ze swoimi złudzeniami czy wręcz halucynacjami dźwiękowymi na płycie Pseudacusis, zawierającej utwór wykonany na Sacrum Profanum – półtora roku temu – a zamówiony przez organizatorów Sanatorium Dźwięku w Sokołowsku, fundację Musica Sanae. Czyli dobry materiał dla dbających o zdrowie, a przy okazji jest uzupełnienie opowieści właśnie sprzed półtora roku, kiedy pisałem o potężnym i znakomitym zbiorze nagrań Paterasa, przypominając, że brakuje w nim jeszcze rzeczy, które robił na zamówienie w Polsce. 

Pseudacusis – tu w wersji z Sacrum Profanum, utwór wykonywany był kilka razy – to trwający ok. 50 minut podwójny septet, w którym siedmiu partiom nagranym na taśmę towarzyszy kolejnych siedem wykonywanych na żywo. Instrumenty w poszczególnych składach dublują się po części, choć nie do końca. A w obu składach pojawiają się znakomici, doceniani muzycy, których znamy z solowych nagrań (m.in. Judith Hamann na wiolonczeli w wersji na taśmie, Mike Majkowski na kontrabasie na żywo, w tejże wersji też klarnecista Lucio Capece i Lizzy Welsh na skrzypcach), a ogniwem spajającym wszystko jest pojawiający się w obu odsłonach Pateras. Australijczyk rozmawia tu z samym sobą, tworząc momentami partie przypominające te Chrisa Abrahamsa w The Necks w odpowiedzi na zarejestrowane na taśmie brzmienia elektroniczne. Pateras-elektronik może więc powspółpracować z Paterasem-pianistą. 

To jedna z najłatwiejszych do zauważenia relacji między taśmowym i żywym septetem. Duża część pozostałych rozmywa się – naprawdę trudno się domyślić na nagraniu, którą partię perkusji słychać na żywo, a która została wcześniej nagrana w studiu. W tym sensie albumowa wersja Pseudacusis jeszcze mocniej to uczucie pozbawienia punktu odniesienia podkreśla. Można szukać w tym analogii do wczesnych prac Pendereckiego, bo inspiracja syntezą dźwięku w partiach granych na tradycyjnych instrumentach jest tak duża, że przypomina trochę tok myślenia polskiego kompozytora, zafascynowanego muzyką ze studiów eksperymentalnych na tyle, że próbował jej brzmienia przełożyć na język instrumentów smyczkowych. Choć efekt końcowy, zupełnie inny, można kojarzyć raczej z finezyjnym setem na system modularny, który nie epatuje ścianą dźwięku – w tym rodzaju złudzeń dźwiękowych zdecydowanie nie chodzi o to, żeby wszyscy grali naraz. 

Dramaturgicznie ma to może pojedyncze słabsze momenty – potężna, fortepianowa część V moim zdaniem nadrabia intensywnością, wolę chaos brzmieniowy VI-tki z kapitalną partią klarnetu, no i suspens pierwszych dwóch części. Nawet kiedy pozornie dzieje się niewiele, paleta instrumentalna jest tu potężna, co tylko pogłębia dezorientację. Bo dla mnie to bardziej utwór o kompletnej dezorientacji niż halucynacjach. O względności odbieranych bodźców. To jak z zawieszeniem, z którym mamy do czynienia przez ostatni rok – niby dużo się przez ten czas wydarzyło, ale jednak słuchając Pseudacusis i przypominając sobie ostatnie żywe festiwale śledzone pod koniec roku 2019, miałem wrażenie, jak gdybyśmy zaczynali na nowo w tym samym punkcie.

ANTHONY PATERAS Pseudacusis, Bocian 2021, 7-8/10