Już 2021, a ciągle nagrywają fajne płyty [podsumowanie dwóch tygodni]

Jak zdefiniować początek roku? Proste: początek roku to czas, który upływa od 1 stycznia do momentu, kiedy usłyszycie coś nowego i naprawdę udanego. W tym roku początek był wyjątkowo krótki. Żeby dodatkowo go zdynamizować spróbuję te dwa tygodnie zmieścić w jednym weekendowym wpisie i dorzucę tak fajną płytę, że warto będzie przeklikać do końca. Gitarowy, postpunkowy album, przy czym nie będzie to żadne Viagra Boys (mocno takie sobie) ani Shame (całkiem mocne), choć tego się słuchało na początku roku. Ale dokładnie 1 stycznia do streamingu weszły – zupełnie niespodziewanie – nagrania grupy KLF, więc jeśli ktoś nie ma tego na jakimś starym nośniku lub nielegalnej kopii (duet wycofał cały katalog, schodząc ze sceny, a wcześniej w spektakularnym geście paląc tantiemy za największy singlowy sukces):    

Do tego ten początek roku, smutny ze względu na ogłoszoną z dużym opóźnieniem śmierć MF Dooma (gdyby ktoś chciał sobie więcej poczytać, polecam tekst Jona Caramaniki z NYT), przyniósł hołd dla tego artysty w wykonaniu pakistańskiej grupy Jaubi z Tenderloniousem i Latarnikiem, czyli polskim pianistą znanym choćby z EABS i Błota:  

I jeszcze dalszy ciąg niebywałej serii coverów publikowanych od kilku miesięcy przez Bonniego „Prince’a” Billy’ego i Billa Callahana. Nagrana z Emmettem Kellym wersja Lost in Love to jedna z najwybitniejszych interpretacji w i bez tego wyjątkowej serii. I mam wrażenie, że nawet jeśli ktoś nie wychowywał się (jak ja) na tej słynnej piosence Demisa Roussosa, może się przy tym wzruszyć. 

Na Polifonii w pierwszym tygodniu roku 2021 dominowały podsumowania poprzednich 12 miesięcy. Ale jeśli ktoś ma jeszcze kaprys, żeby sobie cokolwiek przypominać – serdecznie zapraszam.  

Podsumowania skończyłem publikować w ostatnią środę i wtedy pojawił się wpis o retro-soulowej płycie Aarona Frazera. Tutaj link do tej notki. 

Wczoraj, czyli w ostatni piątek, pisałem za to o nowym albumie duetu Sleaford Mods, tym razem ze znaczącym kobiecym wsparciem i nawet paroma innowacjami muzycznymi, w które trudno uwierzyć.

W papierowej POLITYCE i na Polityka.pl jest z kolei do przeczytania (dla subskrybentów/nabywców, ale hej, nie wszystko jest za darmo jak Polifonia) mój dłuższy kawałek na temat fatalnej sytuacji zawodowego artysty, którego miażdży, szczególnie w tym sezonie, duży dopływ amatorów. A z drugiej strony – spadek wartości tego, co robi, wywołany głównie polityką firm z Doliny Krzemowej i okolic. Amerykański krytyk William Deresiewicz wydał w zeszłym roku bardzo ciekawą – i chyba u nas przeoczoną – książkę na ten temat. Śmierć artysty – tytuł nie brzmi może pocieszająco, ale dość realistycznie. Branżę wykańcza konkurencja i świadczy o tym ta płyta nienagrana przez Shame ani nawet Viagra Boys, gitarowa, prosta, ale jaka fantastyczna. Moja pierwsza ósemka w tym roku.  

Do niedawna trio Cheekface z Los Angeles uznawane było najwyraźniej za zjawisko raczej amatorskie, który to status powyższy koncertowy fragment nawet po trosze potwierdza. Brak recenzji wydanej pięć dni temu drugiej płyty, w której już tytuł uwodzi: Emphatically No, sugeruje nawet, że może ciągle tak są traktowani. Mają w ogóle pewną nonszalancję zaszytą w stylu – szczególnie sposobie śpiewania. Serii fantastycznych singli wychodzących już w roku 2020 kompletnie nie zauważyłem – chociaż Best Life to utwór, który powinienem mieć na wszystkich playlistach ulubionych nagrań z zeszłego roku. W przyszłości każdy będzie moim znajomym przez 15 minut – śpiewa Greg Katz w piosence o pogoni za najlepszym życiem. I mam niejasne wrażenie, że też mógł czytać Deresiewicza: Jesteśmy pisarzami! Twórcami! Wszyscy pracujemy zdalnie!    

Muzycznie trochę Pavement, ale też bardzo Courtney Barnett, z której albumem opisywanym tu prawie sześć lat temu! – a raczej z tym uczuciem, kiedy tak bardzo bezkrytycznie przyjmuję niezbyt przecież odkrywczą muzykę gitarową – skojarzyło mi się to od pierwszych minut. Tyle że w wypadku grupy Katza – skład uzupełniają śpiewająca w chórkach basistka Amanda Tannen i perkusista Mark Echo – do nonszalancji w stylu Lou Reeda dochodzi spora dawna inteligenckiego humoru, który jest w muzyce rockowej towarem znacznie bardziej deficytowym niż same tylko muzyczne inspiracje The Velvet Underground. Sporo w tym powerpopowej melodyjności, produkcja nie przeszkadza, a wąska paleta środków została wykorzystana tak, że zupełnie mi się nie nudziło. A ulubione utwory zmieniały co dwie i pół minuty, bo taka jest średnia długość piosenki Cheekface – aż do świetnego Emotional Rent Control i finałowego Don’t Get Hit by a Car. Ostatnio jeden z twitterowych znajomych pytał mnie o album poprawiający nastrój – i to raczej gitarowy. Ta płyta już wtedy była na rynku, ale odkryłem ją dopiero dziś. Posłuchajcie, zanim odkryją to amerykańskie media.   

CHEEKFACE Emphatically No, New Professor 2021, 8/10

Tradycji dopisków kursywą też dam przeżyć jeszcze w nowym roku, dodając, że mam jeszcze kilka niezłych tytułów w zanadrzu, ale poczekam z nimi do poniedziałku. Trzymajcie się zdrowo.