Dużo wszystkiego, ale jakoś się mieści

Nie lubię początku roku za sprzątanie – nie dość, że trzeba zrobić porządki w płytach z poprzednich 12 miesięcy, to jeszcze zawsze znajdzie się wśród nich jakiś wcześniej nieopisany, a całkiem interesujący album. Zwykle więcej niż jeden. Ale za takie odkrycia z kolei początek roku lubię (choć fakt przeoczenia niemiły). A także za jeszcze jedno: premier jest jeszcze trochę mniej, więc łatwiej na wejściu wypatrzyć coś takiego jak druga płyta Midnight Sister – smaczny, świetnie wyprodukowany popowy album mało jeszcze znanego duetu, który wodzi słuchacza w takie rejony, że może zawstydzić te bardziej znane marki. I przekonać, że na zapleczu przemysłu filmowego, w Los Angeles, dzieje się muzycznie więcej niż tylko Billie Eilish.     

Juliana Giraffe jest fanką Tim Burtona i Davida Lyncha, sama ma na koncie pracę w filmie, a rodzice pracowali na planie. Ari Balouzian – multiinstrumentalista, wykształcony skrzypek – pisze muzykę filmową, poza tym aranżuje dla Tobiasa Jesso jr. czy Alexa Izenberga. I swobodę aranżacyjną słychać w każdym fragmencie ich nowego albumu. Gdyby w jednym utworze zebrać wszystkie instrumenty, które tu się pojawiają, wyszłaby orkiestra. Ale nigdy naraz nie pojawia się ich tyle, żeby naruszony został dystans społeczny. Temperament wokalny Giraffe każe jej się wcielać w piosenkach niemal w aktorskie role, w których odnaleźć można coś z Nico, coś z Roisin Murphy, a zarazem z Julii Holter, a nawet Coco Rosie.

Styl nagrań też jest bardzo filmowy i demonstracyjnie staroświecki. W My Elevator Song Midnight Sister budują klimat rodem z podlanej jazzem powojennej chanson. Z klarnetem, kontrabasem, wibrafonem i smyczkami. W dużym stopniu kontynuują tę linię w Wednesday Baby. Song for the Trees pokazuje, że skojarzenia z osobą Van Dyke’a Parksa, które pojawiają się w prasie, nie są tak zupełnie bezzasadne. W poszczególnych utworach słychać echa melodii The Beatles (Foxes prawie z cytatem) i The Carpenters. Jednym z ciekawszych jest Sirens, rozpięte między dyskotekowym groove’em sekcji a wokalami Juliany Giraffe, idącymi w stronę disco, ale w wersji co najmniej gotyckiej. W ogóle tembr głosu wokalistki Midnight Sisters to być może najbardziej oryginalny, a zarazem najbardziej kontrowersyjny element całości. Eklektyzm całej tej muzyki widownia zniesie pewnie z większą łatwością niż tubalny (można tak w ogóle powiedzieć o żeńskim głosie?) alt bohaterki pierwszego planu. Ale nikt nie odmówi tym utworom naturalności – jest to ewidentnie efekt miłości dwójki muzyków, którzy niczego nie muszą. A Samur Khouja wyprodukował ten album idealnie – nowocześnie, a zarazem z dynamiką i przestrzenią, która pozwala się cieszyć rozmaitością brzmień. Sprzątanie skończyło się jednym z pierwszych noworocznych zamówień. 

MIDNIGHT SISTER Painting the Roses, Jagjaguwar 2021, 7-8/10