McCartney, McCartney i McCartney

Ciężkie przejścia spotkały tym razem wyznawców teorii, że można podsumowywać rok w listopadzie, bo nic się już nie zdarzy. Takie podejście nie ma sensu już od dawna, odkąd z konieczności duże premiery rozsmarowywane są stopniowo po całym roku, włącznie z sezonem ogórkowym. Trzy klapsy, które wyznawcy taktyki „grudnia nie liczymy” dostają w tym roku, są więc nie dość, że mocne, to jeszcze zasłużone. A mowa rzecz jasna o kolejnym albumie The Avalanches, o którym pisałem w poniedziałek, drugiej w tym samym roku płycie-niespodziance Taylor Swift (która moim zdaniem tej pierwszej nie dorównuje), no a wreszcie albumie Paula McCartneya. Ten ostatni jak gdyby nigdy nic wydaje nowy zestaw piosenek 18 grudnia, witając się całkiem misternym gitarowym intro, a potem na tle chłodnego, flażoletowego riffu pyta Do you miss me?, śpiewając i grając samotnie w domu. No ale nawet jeśli nawet domowa, to przecież płyta McCartneya, który zresztą uprawiał domowość, gdy większość z dzisiejszych gwiazd home recordingu nie trafiła jeszcze z porodówki do domu.

Trójka w tytule nie jest oczywiście przypadkowa. Nowa płyta słynnego Beatlesa należy do podserii tych albumów z jego dyskografii, które rejestrował samodzielnie i na własną rękę. W warunkach domowego studia. Poprzednie ukazywały się w 1970 (McCartney) i w 1980 roku (McCartney II).

John Robinson na łamach „Uncuta” wysnuł wniosek, że to seria albumów kryzysowych, powstających, gdy coś dramatycznego się dzieje w życiu artysty. Pierwszy ukazał się w roku zamknięcia działalności przez The Beatles, a drugi – gdy trasę McCartneya z Wings odwołano po aresztowaniu lidera za przewożenie do Japonii niemałej skądinąd (219 g) ilości marihuany. Macca zawiesił wtedy działania zespołu i zaszył się w swoim domowym studiu w Szkocji, by w krótkim czasie wyjść z niego z nowym materiałem.

„Rolling Stone” – skoro już pozwalam sobie tu na mały przegląd prasy – przytomnie zauważył, że każda dekada powinna się zaczynać od solowego McCartneya. Niestety, wcześniej artysta opuścił dwa oczka. I to mnie z kolei daje do myślenia. Otóż nie ma się co czarować – płyta McCartney III nie jest brzmieniowo albumem z trzeciej dekady XXI wieku. Nie to, żebym coś jej wyrzucał, zaraz wjadą i komplementy, ale nie oczekuje się po 78-latku rewolucji. Natomiast z całą pewnością jest to znakomita kontynuacja serii. I potrafiłbym sobie ją wyobrazić jako album rozpoczynający lata 90. Takie Lavatory Lil byłoby na początku tamtej dekady na miejscu – przypominałoby o znaczeniu The Beatles dla ówczesnej brytyjskiej sceny, bo to zasadniczo krótkie repetytorium z późnej, rockowej estetyki Czwórki. Z kolei Slidin’ (jeden z najlepszych utworów na płycie) – o, tak przecież mogliby brzmieć Beatlesi, gdyby dotrwali do lat 90.! 

Światowe media zgodziły się, że bardzo dobry, choć może niewybitny. A to już coś. Alexis Petridis przypomina w „Guardianie”, że płyty McCartney i McCartney II przyjmowane były w swoim czasie źle i doceniane po latach. W jednym się z różnymi werdyktami nie mogę zgodzić – że to album prosty, o czym tu i ówdzie (w „Mojo” na przykład) piszą. To, że jest oszczędny, nie oznacza jeszcze prostoty. Ograniczona liczba instrumentów nie przeszkadza, by pod względem urozmaicenia partii gitarowych był to album zaskakujący wręcz. The Kiss of Venus proste? Ha, to znajdźcie, poza sceną amerykańskich folkowców, kogoś, kto z taką finezją pisze ballady na wokal i gitarę, tak prowadzi zmiany akordowe. Stara sztuka. Może tylko fajnemu Deep Down przydałoby się trochę aranżacyjnego rozmachu.  

Na pewno trudno się tu doszukiwać domowości w tym wymiarze bardziej kojarzącym się z demówką. Ani też takiej, jaką na swoim ostatnim albumie prezentowała Fiona Apple. To bardzo porządnie sklejona i dobrze brzmiąca płyta. Co mnie specjalnie nie dziwi. A i wy, gdybyście mieli 800 mln funtów, czego życzę moim czytelnikom z całego serca, to niewykluczone, że wśród różnych sprzętów domowych znalazłoby się i u was miejsce dla przyzwoicie wyposażonego studia nagraniowego. Zresztą lista płac na nazwisku McCartneya się nie kończy i miał realizatorską pomoc. Czepiać się można już prędzej McCartneya-instrumentalisty. Ale i tu raczej jako bębniarza, bo jako gitarzysta – wspomniałem już o tym – wypada świetnie.  

Na pewno nie można jednak tej płycie zarzucić, że nie odróżnia się od pozostałych. Trudno też o nudę przy słuchaniu tak różnorodnego zestawu. Od strony kompozycji dostajemy przegląd różnych konwencji. Ciekawe jest Women and Wives, w którym McCartney brzmi najbliżej Johnny’ego Casha, jak tylko można to sobie wyobrazić (w samej sferze instrumentalnej blisko znalazł się jeszcze w kończącym album Winter Bird – When Winter Comes, napisanym jeszcze w 1992 r.). W Seize the Day mamy glamrockowego McCartneya, mocno zanurzonego w latach 70.  Find My Way brzmi trochę jak Traveling Wilburys, choć wiem, nie ten Beatles. Ogólnie imponuje mi ta wola do zmieniania konwencji. Może to pandemiczna nuda, a może jeszcze ochota pobawienia się tym, co się przez dziesięciolecia robiło. Fajni są ludzie dociągający z takim oddaniem dla swojej pasji do tak sędziwego wieku. Warte jest to dużych pieniędzy, dlatego wolałbym te miliony odebrać rodzinie królewskiej (w tej sprawie mam dużo przemyśleń po zaskakująco udanym moim zdaniem IV sezonie The Crown) niż pracującemu może powoli – jak mu przy tej okazji wyliczali złośliwi – ale uczciwie McCartneyowi.

Najbliżej szeroko rozumianej „współczesności” jest w Deep Deep Feeling – drugim najlepszym w zestawie utworze. Nie porzucajcie słuchania albumu, zanim do tego nie doczekacie, potem już nie przestaniecie. Zresztą w ogóle odrobina szacunku się temu autorowi należy. Trudno oczekiwać ważniejszych premier na tydzień przed Gwiazdką.   

PAUL McCARTNEY McCartney III, Capitol 2020, 7/10