Lawiny miłości

Pierwsza płyta The Avalanches to był mini-max w dobrym stylu: minimum oczekiwań, maksymalnie udany efekt. Na pierwszym albumie Australijczyków, wydanym na przełomie wieków, jeszcze w prehistorycznych czasach starej „Machiny” (jest gdzieś w Skanach na FB tamta spóźniona wtedy recenzja), dziś już klasycznym, dużo było głównie sampli i kapitalnych pomysłów na ich wykorzystanie. Na drugim, oczekiwanym przez 16 lat i wydawanym z wyraźnym jednak syndromem drugiej płyty, pojawiło się jeszcze sporo gości, nowych pomysłów było mniej, pojawił się za to jeden bardzo duży przebój, choć z trudem wytrzymujący klasą porównanie z poprzednimi. Na albumie numer trzy jest jeszcze więcej gości (zaczynają przewyższać liczbę sampli, co jest przedłużeniem tendencji, o której pisałem w recenzji Wildflower) i więcej wszystkiego, za to mniej obaw o cokolwiek.    

We Will Always Love You to podróż w przeszłość, podobnie jak poprzednie płyty, ale zarazem płyta brzmiąca bardziej jak współczesna konkurencja na listach bestsellerów. Dlaczego? O ile plądrofoniczny zapał zespołu na początku wieku fascynował, to po 20 latach mainstreamowe przeboje robi się właśnie bardziej w stylu The Avalanches. Kolażowe metody hip hopu zostały przejęte, a żonglerkę starymi stylistykami – soul, disco, funk, prehistoryczny rap, R&B, electro, psychodeliczny pop – uprawia już cała branża. I o ile przy debiucie powtarzano z ekscytacją informację o tysiącach wykorzystanych sampli, to tutaj premierze towarzyszyła raczej historia o tym, jak Robbie Chater wyprzedał 7 tysięcy płyt ze swojej kolekcji, żeby bez obciążeń zacząć pracę nad nowym albumem.

Zapowiadane kilkoma niezłymi singlami We Will Always Love You, ponad 70 minut muzyki i mnóstwo nowych twarzy (podstawowy duet Chatera i Di Blasiego uzupełnia jeszcze Andrew Szekeres, gości specjalnych mamy tu już około czterdziestki), to właściwie wielka playlista – utwory zlepione są w jedną całość starannie, nawet lepiej niż na poprzednich albumach, tworząc coś w rodzaju concept-albumu o wiecznej miłości (inspiracją było bicie serca widocznej na okładce Ann Druyan, pracującej przy projekcie Voyager Golden Record, która wysłała w kosmos nagranie własnego bicia serca dzień po oświadczynach Carla Sagana), choć oczywiście brak tamtej zwięzłości i znajdziemy bez trudu kilka mielizn. Zarazem jednak bez większego trudu znajdziemy kilka momentów, dla których wszyscy powinni posłuchać The Avalanches – choćby cameo Terence’a Trenta D’Arby’ego, który śpiewa (pod własnym nazwiskiem, jako Sananda Maitreya) na tle sampli z utworu Vashit Bunyan czy Until Daylight Comes, najlepszy od lat utwór, w którym pojawia się Tricky. Ale powiedzieć tylko o tych dwóch utworach to jak nic nie powiedzieć.    

The Avalanches zachowują się trochę tak, jak gdyby na każdej płycie chcieli zmieścić historię samplingu. I mają najwyraźniej łatwiej niż kiedyś – poza Australią trafili z dystrybucją do katalogu majorsa, budżety też większe, wydłubują więc bez większego trudu a to fragment kompozycji Steve’a Reicha (który zamieniają w dyskotekę w Born To Lose), a to Pata Metheny’ego (do którego dobierają jako towarzystwo Kurta Vile’a i Wayne’a Coyne’a w Gold Sky), a to wreszcie The Carpenters, których przyspieszony refren tworzy atmosferę kapitalnego We Go On, jednego z utworów, które z powodzeniem mogłyby się stać filarami którejś z poprzednich płyt. Interstellar Love, kolejna kluczowa kompozycja, wykorzystuje długi fragment Eye In The Sky Alan Parsons Project, a do tego dochodzi jeszcze Leon Bridges, z kolei w Born To Lose obecny w postaci sampla.  

Czy to płyta pod jakimś względem wybitna? Miałbym wątpliwości. Ale oglądając wczoraj fantastyczny – jak na onlajnowe występy – i wsparty równą masą gości koncert Gorillaz pomyślałem sobie, że jako artystyczne przedsięwzięcia w trudnym roku 2020 oba te albumy należałoby wstawić na tę samą półkę, zarówno pod względem poziomu, co siły uderzeniowej, a wreszcie potencjału singlowego eksploatowanego miesiąc po miesiącu. Zdałem sobie też sprawę, że na producentów z Melbourne patrzę trochę jak na wirtualny zespół, a przy tym kompanię, której praca, choćby była pogrążona w nostalgicznych powrotach do przeszłości, zawsze krzepi i poprawia nastrój. W tym sensie trzeci album stawia kropkę nad „i”. I ostatecznie zamyka obawy co do sezonowości tego muzycznego zjawiska.   

THE AVALANCHES We Will Always Love You, Modular 2020, 8/10