Impreza na 5703 dni

Grupa The Avalanches była sensacją i bez niej dość sensacyjnego w muzyce roku 2000. Sensacją bonusową, niespodziewaną, bo debiutancką i pochodzącą z Australii, o której wieść rozchodziła się bez większego wsparcia promocyjnego. I pewnie jedną z formacji najzgodniej uwielbianych, bo na płycie Since I Left You połączyła w jednym czystą zabawę z całkiem jeszcze świeżymi w muzyce rozrywkowej (choć długo po awangardowych Oswaldzie i Marclayu) poszukiwaniami plądrofonicznymi – słynne 3500 wykorzystanych sampli z najróżniejszych już znanych (ale zapomnianych) nagrań wykopanych w australijskich komisach z płytami robiło kolosalne wrażenie, podobnie jak odtwarzający tę kolażowość wizualnie klip utworu Frontier Psychiatrist, który warto – choćby ze względów sentymentalnych – przypomnieć od razu na wstępie:

Słuchając od ładnych paru tygodni nowej, wreszcie wydanej – po niemal 16 latach – płyty The Avalanches, zastanawiałem się już nie „jak oni to zrobili?”, tylko „co oni robili przez cały ten czas?”. Wiadomo przecież, że wieści o nowej płycie (z bardzo różnymi informacjami dotyczącymi jej zawartości) pojawiały się od mniej więcej dekady. A słysząc, jak to jest zrobione – konstrukcja jest dalej oparta na samplach, ale jednak mniej misterna, zawiera też więcej dogranych w studiu partii – można się zastanawiać, czy proces musiał być tak długotrwały. Dodatkowo informacja o bardzo licznych gościach – od MF Dooma, przez Jonathana Donahue, Toro y Moi, Kevina Parkera, Ariela Pinka i Warrena Ellisa, po Father Johna Misty – wskazywała na to, że liczba osób w studiu zaczęła powoli doganiać liczbę sampli. I że fenomen owego 16-letniego okresu oczekiwania mógł polegać na nieustającej imprezie, która, jak pozwoliłem sobie podliczyć, żeby tu rzucić jakąś konkretną wartością, mogłaby trwać nawet jakieś 5703 dni.

Dominuje atmosfera, jaką pamiętamy z tytułowego utworu z poprzedniej płyty. Nagrania z niewyczerpanego archiwum nagrań z lat 60., albo nawet starszych, obudowane charakterystycznymi dla The Avalanches dodatkami: a to fragmentem filmowego dialogu, a to słodką partią fletu, dodatkową warstwą smyczków. I podbite tanecznym beatem. Ten sposób działania zaobserwujemy czy to w psychodelicznym, hipisowskim Harmony z samplem z grupy The Association (Everything That Touches You), czy soulowym Because I’m Me reprodukującym motyw z nagrania The Honey Cons Want Ads z dorzuconą linią wokalną i wejściem raperskiego duetu Camp Lo. Wszystkie zostaną tu zręcznie sklejone dodatkowym samplowym materiałem w jedną całość.

Podstawowa różnica jest taka, że dziś Australijczycy mogą sobie pozwolić na więcej. Stąd np. w krótkim Livin’ Underwater mogą sobie pozwolić na wykorzystanie utworu Paula i Lindy McCartneyów (oryginalnie z płyty Ram), a do The Noise Eater upakowują fragmencik chórku z Come Together Beatlesów, na który z pewnością nie dostaliby zgody jako anonimowi debiutanci. Wildflower to już pokaz umiejętności znanej marki. Chwilami nawet zbyt oczywisty. Zapowiadający płytę Frankie Sinatra był dla mnie pod tym względem niejaką przesadą. Zgrabnie, ale w sposób mało zaskakujący (oczywisty dobór) wykorzystywał fragment hitu calypso Bobby Sox Idol Wilmotha Houdiniego i standardu My Favourite Things. Ale może – znów – kluczem jest tu po prostu zabawa? W końcu w całości słucha się tego świetnie i nawet wśród tych oczywistości The Avalanches pozwalają sobie na mrugnięcie okiem, nagłe zerwanie ładnego motywu, gwałtowny przeskok z jednej konwencji w drugą, pewien element zaskoczenia w detalach albumu jest stale obecny, choć w ogólnym kształcie wszystkiego, co dostajemy, można się było spodziewać. Zespół The Avalanches stracił wiele czaru wynikającego z bycia niespodzianką, a także większość zalet wiążących się z wyjątkowo intensywnym wykorzystaniem samplingu. Nie stracił jednak nic ze swojej świeżości jako grupa dostarczająca niebanalnej, zszywanej z nostalgicznych prefabrykatów rozrywki.

THE AVALANCHES Wildflower, Modular 2016, 8/10