Czy wypłacilibyście zasiłek Kylie?

Narada sędziowska w ministerstwie kultury trwa, a świat muzyczny czeka, czy wskazane zostaną czarne owce Funduszu Wsparcia Kultury (po szczegóły tego źle wymyślonego programu odsyłam do poprzednich wpisów, a przede wszystkim tutaj), czy może dziecko wylane zostanie z kąpielą. My zostajemy z artystami, którzy ruszają do mediów społecznościowych, by poszpanowować tym, że nic z programu nie wzięły, ale też z ich scenicznym zapleczem, które samą bliskością gwiazdy niestety mieszkania w zimie nie ogrzeje. Zostajemy z zespołami artystów i festiwali, które lubimy (znajdę takich na liście FWK niemało), i z tymi, których nie lubimy ani trochę, chociaż wiadomo: tańczą dla nas, bo wszyscy Polacy to jedna rodzina. Tu może powiem coś niepopularnego, ale nawet Sławomir Świerzyński, nazwany ostatnio przez jednego z komentatorów pierdziwąsem po jego (jakże rockandrollowej) telewizyjnej szarży, że przecież kto by chciał kupić płytę Kultu?, też ma prawo dostać swoją rekompensatę. O ile prawidłowo i zgodnie z prawdą wypełnił wniosek, a wiemy z historii chińskich podbojów Bayer Full, że pofantazjować lubią. O sumach i algorytmach można było dyskutować w sierpniu, teraz mleko się rozlało, wolę zawołać kota sąsiadów niż miałoby się zmarnować. Chociaż owszem, życzyłbym sobie, żeby drużyna Golców nie zgarniała trzykrotności sumy, którą otrzyma Alter Art, organizator trzech dużych festiwali. Bo dzisiejsze nadzieje moich dzieci to bardziej Open’er na lotnisku niż San Francisco na ściernisku. Ale, skoro już jestem przy Open’erze, spróbuję zadać pytanie tak, żeby pogodzić większą grupę ludzi niż tylko podzielone dziś na podgrupy polskie środowisko: czy zapłacilibyście zasiłek postojowy Kylie Minogue?  

Ja bym płacił. Jak już wiemy z historii ostatnich miesięcy – mało co pozwala tak dobrze godzić zamknięte w domu pokolenia więźniów online’u jak disco. Trudno dziś też o ważniejszą dyskusję w tegorocznym popie niż ta, jak wygląda top dyskotekowych albumów roku: Jessie Ware, Roisin Murphy, Dua Lipa czy może właśnie Kylie? Wprawdzie dla mnie numer jeden na tej liście jest jasny (szczegółowe informacje tutaj), ale z australijską gwiazdą łączy mnie długi, choć oczywiście całkiem jednostronny i zupełnie nieformalny, związek, a na postojowe składałbym się, nawet gdyby od czasu Impossible Princess i Fever nic już nie wydała. Can’t Get You Out of My Head – powiedzieliby na to za granicą. 

Z całej tej czwórki Roisin Murphy jest w swojej propozycji pewnie najbardziej oryginalna, Dua Lipa – najbardziej młodzieżowa, Jessie Ware – najpełniejsza pod każdym względem, choć podobnie jak Kylie i Dua Lipa dość wtórna. Zarówno Roisin, jak i Kylie nagrały płyty domowe – wystarczy rzut oka na klipy promujące te piosenki, żeby zobaczyć diwy pląsające w prawie pustych salach lub u siebie w domu, bez roztańczonych tłumów polewających się szampanem. Nic wam tak dobrze nie opowie tego roku w kulturze niż wystylizowana Roisin rzucająca się jak tygrys w klatce we własnym mieszkaniu. Albo Kylie w Real Groove czy Magic, z rachityczną choreografią bez bliskości ciał ze Slow (choć niektóre zbiorowe układy z Can’t Get…, te w przyłbicach, byłyby do powtórzenia), nie mówiąc o starych dyskotekach. Jest za to youtube’owy kanał dyskotekowy na oficjalnym profilu Kylie, który na żywo nadaje jej zapętlone przeboje. O tu:

Płyta Disco – nieowijająca w bawełnę zamierzeń,  już od samego tytułu – z całej wymienionej czwórki jest tą, która budzi jednak największe wątpliwości. Choć historię ma fantastyczną – oto zamknięta w domu Kylie musi się nauczyć produkcji w domowym studiu, przynajmniej po to, by nagrać wokale na nowy album. Te rzeczywiście chwilami brzmią nieco inaczej. Autorka pracuje korespondencyjnie, chwilami samotnie (choć parę studiów zostało jednak w długim procesie wykorzystanych). A pisze przy tym album nie wiem czy nie najbardziej taneczny w całej swojej dyskografii. Krzepiący i podnoszący ciśnienie w lockdownowym marazmie – jak każda płyta disco, co zresztą do pewnego stopnia tłumaczy cały ten tegoroczny wysyp. 

Zostało w tym sporo z dawnej elegancji i klasy Kylie, choć miewała albumy zdecydowanie bardziej interesujące brzmieniowo: ten jest dość wsteczny, a nawet lekko cheesy, poczynając od tych pseudo-dęciaków (przypominających czasy Ricka Astleya, później wrócą pod koniec płyty) w otwierającym go utworze Magic. Jeśli Jessie Ware czy Dua Lipa kleiły swoje, imponujące dość zresztą, albumy z klisz starej muzyki, to Kylie z gronem współpracowników (m.in. Sky Adams) zszyła wręcz dyskotekowe monstrum Frankensteina. Z paroma tak oczywistymi cytatami i nawiązaniami, że nie sposób ich nie wypunktować. Miss a Thing to groove z Lady duetu Modjo. Dzisiejsza młodzież w wieku gimnazjalnym może nie znać, ale było coś takiego na początku wieku – i rządziło na parkietach (nie mogę skojarzyć, skąd się wziął refren Miss…, ale i to element wyjęty z biblioteki popkultury). Z kolei singlowy Say Something zawiera syntezatorowy cytat z Radio Ga-Ga. Trudno się tu nie zawiesić na wychwytywaniu kolejnych podobnych fragmentów – dyskoteka to niekoniecznie miejsce na innowacje, ale wolałbym, żeby Kylie nie brzmiała jak własna ciotka i wolałbym, żeby trzymała brzmieniowy poziom choćby takiego, dajmy na to, Bruno Marsa. Choć oczywiście płaciłbym za postój. Byle nie oszukiwała i nie składała wniosku w imieniu podwykonawców, którym nie zamierza zapłacić ani grosza. Bo w kulturze nawet najświętszy kult kończy się dla mnie tam, gdzie ktoś mi zaczyna wciskać bajer.     

KYLIE Disco, BMG 2020, 6-7/10