A gdyby Coltrane odkrył gitarę?

A gdyby tak nagrać na nowo największą płytę świata? No dobra, to, czy największą, zostanie przedmiotem dyskusji, ale rzucenie się na nagranie od nowa A Love Supreme Johna Coltrane’a jest jakimś rodzajem wyzwania. Henry’emu Kaiserowi przyszło dość chyba naturalnie, bo ten materiał ogrywał na koncertach, w różnych składach. Ale też wyzwanie było specyficzne, bo nie dotyczyło wykonania dzieła w wersji 1:1, ani nawet na tym samym instrumentarium. Chodziło o zelektryfikowanie Coltrane’a, z zamianą sekcji jazzowej na ciężej grającą, o bardziej rockowym brzmieniu, zastąpienie fortepianu organami, a przede wszystkim – dorzucenie gitary elektrycznej. Wyszło nieźle, a zespół tak się rozpędził, że dorzucił jeszcze Meditations gratis.  

Po co to wszystko? – chciałoby się zapytać na początku. Po trosze wyjaśniają to wypowiedzi Kaisera, 68-letniego amerykańskiego improwizatora, znakomitego gitarzysty, który w projektach podobnego kalibru już uczestniczył (Yo Miles! z Wadadą Leo Smithem) i dużo czasu spędził na improwizacji tropem mistrzów. Rova Saxophone Quartet, z którym zdarzało mu się współpracować, miał już na koncie przenoszenie Coltrane’a w przyszłość (Electric Ascension). A z klasycznym albumem Coltrane’a wiąże Kaisera oczywiście szczególna więź. Ale czy coś innego można powiedzieć o pozostałych? Vinny Golia to saksofonista może niezbyt popularny w Polsce, ale w amerykańskim jazzie bardzo ceniony. Perkusista John Hanrahan grywał Coltrane’a z własnym kwartetem – i od tego zaczęło się całe przedsięwzięcie, zainspirowane spotkaniem Hanrahana z Elvinem Jonesem, uczestnikiem oryginalnych sesji A Love Supreme. Do tego jeszcze organista Wayne Peet i kapitalny basista Mike Watt, o zdecydowanie rockowych, a nawet punkowych korzeniach (Minutemen, The Stooges). Tu niespecjalnie wiem o prostym przełożeniu na muzykę Coltrane’a.

Cele wyjaśniają sami. Po pierwsze – wyobrazić sobie, jak by muzyka Coltrane’a mogła wyglądać, gdyby wszedł w okres elektryczny, jak jego dobry znajomy Miles Davis. Po drugie – sprawdzić, jakie są związki otwartej formuły, którą zaproponował Coltrane na A Love Supreme z amerykańskim rockiem psychodelicznym (Grateful Dead), na którym wychowywała się część z muzyków tego składu, a także z hinduskimi ragami. I trzeba przyznać, że w materiale z legendarnej płyty z 1965 r., dobrze ogranym na żywo, wychodzi to tutaj znakomicie. Golia, grający nie tylko na tenorze, ale także na sopranie i barytonie, wychodzi z zadania obronną ręką. Partie Kaisera zabierają nas momentami w okolice wyobraźni improwizatorskiej Franka Zappy, co wydaje się niezłym kierunkiem. Niezłe sola gra Watt. A Psalm ciekawie przesuwa brzmienie Coltrane’a w rejony Floydowskie, z okresu najswobodniejszej formuły i słynnego koncertu w Pompejach, co też nie wydaje się jakimś wypadkiem przy pracy.

Część druga to Meditations – zespół, idąc za myślą Coltrane’a, potraktował ten dzikszy, mniej przystępny album freejazzowy jako logiczną kontynuację A Love Supreme. Tu miałbym wątpliwości, czy na elektrycznej wersji udało się oddać tę intensywność, którą ma oryginał, chociaż finałowy powrót do tematu The Father and the Son and the Holy Ghost jest kapitalny, a całość ma, podobnie jak część pierwsza, naturalny flow muzyki niestawiającej jakichś barier wejścia.  Autorskim zabiegiem jest także zamknięcie całego dyptyku jeszcze jednym powrotem – z kolei do tematu Acknowledgement, czyli bodaj najsłynniejszego fragmentu A Love Supreme. Zagranego na jeszcze większym luzie, ze swobodą i pozytywną energią. Nie wiem, jak brzmiałby Coltrane, gdyby odkrył gitarę, nie wiem nawet, czy podobałaby mu się ta płyta, gdyby żył. Więcej tu na pewno niekontrolowanego bałaganu, więcej też demokracji niż w w jego muzyce. Ale ważne, że podchodzi z ciekawością do wielkiej płyty i potrafi tę ciekawość przenieść na słuchacza.  

A LOVE SUPREME ELECTRIC A Love Supreme Electric: A Love Supreme and Meditations, Cuneiform 2020, 8/10