Producent sam w domu
Dni są teraz dość podobne do siebie. Nie dość, że szaro, to jeszcze siedzimy w domach, w strachu przed covidem. Z wyjątkiem świąt narodowych, gdy do tamtych obaw dołącza strach przed zarobieniem racą, kostką brukową, pałką albo gumową kulą. Skądinąd, jak się wczoraj okazało, nie można się czuć bezpiecznie nawet we własnym domu, jeśli mieszkamy blisko trasy Marszu Niepodległości. A gdyby tak wlać w to wszystko odrobinę egzotyki, choćby wirtualnej? Nie chcę już powtarzać, że producenci zamknięci w domach – czyli we własnych studiach nagraniowych – zrobili się ostatnimi czasy wyjątkowo pracowici, bo chyba już o tym pisałem. Ale dwa przykłady mogę zaproponować – porządne, polskie wydawnictwa. Może nie na tyle polskie, żeby spalić wam mieszkanie, ale powiedzmy, że dokładnie w sam raz.
JAKUB ZIOŁEK Virtual Paradises vol. 1, Brutality Garden 2020, 8/10
Będę się powtarzać – pandemia to pracowity czas dla producenta i kompozytora, pod warunkiem, że potrafi działać na własną rękę. I mam wrażenie, że dla Kuby Ziołka epka Virtual Paradises, zawierająca nasączone egzotyczną, latynoamerykańską rytmiką elektroniczne piosenki, jest pewną konsekwencją tych okoliczności. I braku koncertów. Ale jest też przy tym logiczną konsekwencją współpracy z Krzysztofem Ostrowskim na Clinamen (tu więcej). Czyli dalszym otwarciem na budowanie utworów na elektronicznym fundamencie. Weźmy ten motyw z Brutality Garden – brzmi niczym rozmazana nieco i poprowadzona w rejony większej złożoności muzyka z serialu Miami Vice. Ale najbardziej fascynującym i ożywczym fragmentem jest tu dla mnie współpraca Ziołka z Grzegorzem Tarwidem w otwierającym całość Modernism and Melancholy, wyrafinowanym, ale ciągle popowym utworze o niebywałej urodzie, który poza kapitalną sferą rytmiczną (kolejny efekt inspiracji Ziołka muzyką brazylijską) i harmoniczną przynosi coś jeszcze: wirtuozerię fortepianową przenosi w pole rażenia elektroniki i syntezatorów. Druga część epki to więcej psychodelicznych odlotów, ale nieźle powściąganych piosenkową formułą.
PATRYK CANNON Living Inside, wyd. własne 2020, 7-8/10
Tam, gdzie kończy się syntezatorowe Silver z płyty Ziołka, można sobie dostawić The Dream z nowej epki Patryka Cannona, która od początku uderza przede wszystkim klasą brzmieniową. Nagrana na syntezatorach Mophox x4 firmy Dave Smith Instruments oraz Moog Mother 32, przynosi mięsiste (chyba bez związku z pracą Meatbox Bartosza Zaskórskiego na okładce, choć kto wie), analogowe barwy, a przy oszczędnym gospodarowaniu pasmem zapewnia to naprawdę dużą klasę. Choć puenta Muck and Dirt jest kwaśna – technologia pozwala zaprzęgać wysiłki ludzi całkiem w kategoriach moralnych przyzwoitych do czynienia niecnych rzeczy i tępienia innych ludzi. Słowa, które tu wybrzmiewają, rezonują już do końca. Mamy więc kolejny przykład polskiej muzyki elektronicznej pozostającej w bliskim kontakcie ze światem zewnętrznym (choćby tytuł brzmiał Living Inside). Nie wymyślam sobie tych przykładów, to czasy je tworzą. A to, co trzeba zinterpretować, też wydaje się jasne: pełne dramatyzmu We Were Friends (wokale samego autora) na koniec traktuję na przykład jako elegię na czasy rozpadających się wirtualnych przyjaźni między ludźmi. Przydałaby się nam jakaś narodowa kwarantanna, ale na poziomie już nie fizycznym, tylko bardziej mentalnym.