Upadek prasy papierowej, odc. 234628

Od wczoraj na stronie Polityka.pl wita mnie plansza o 20 tys. prenumerat cyfrowych. I zanim zamknę wyskakujące okienko, zastanawiam się, jak ważna jest ta informacja. Wprawdzie Polifonia (którą czeka niebawem zmiana layoutu) jest – jako blog – darmowa, to jednak stanowi część dużego serwisu, którego zespół utrzymują wierni czytelnicy decydujący się za treści płacić. Nie chcę zamienić tego wpisu w jakiś ciąg frazesów na temat niezależnego dziennikarstwa, podzielę się tylko paroma spostrzeżeniami związanymi z informacją o upadku brytyjskiego magazynu muzycznego „Q”:  tak jak już gdzieś napisałem: był od 34 lat, a wydawał się być zawsze i z dumą świadczyć, że mainstreamowa prasa muzyczna na Wyspach (choćbyśmy mieli do niej potężne zastrzeżenia) ciągle żyje. Nie byłem z nim od początku, ale byłem do końca, czego powody mogą się okazać banalne: cena cyfrowego wydania w Zinio była ostatnio bardzo atrakcyjna, a „Q” miał ciągle obszerny dział recenzji z datami ukazywania się płyt (co wykorzystywałem także na tym blogu). Poza tym, że do końca pisywało tam kilkoro fajnych autorów: Dorian Lynskey, Victoria Segal, Sylvia Patterson… I nie, magazyny nie są w pełni zastępowalne przez serwisy internetowe, o czym świadczy kilka cech takiej gazety, które nieźle prezentuje pożegnalne, specjalne wydanie.     

Otóż magazyny w sposób inny niż sieć operowały stroną wizualną. Tworzenie mocnych czołówek, drobnych infografik, wokół których zorganizowany był tekst czy wreszcie zamawianie sesji zdjęciowych (jak te powyżej) było domeną magazynów, to ostatnie bardziej nawet w szczycie ich możliwości finansowych, bo sesje to droga forma. Poza tym „Q” jako pismo środka miało stosunkowo dużą siłę przebicia – podobnie jak „Rolling Stone” w Stanach – w namawianiu gwiazd wielkiego formatu na wywiady, a nawet zapraszaniu ich do specjalnych rubryk (jak ta zamykająca pożegnalne wydanie, gdzie wypowiada się Bono z U2). Można na to machnąć ręką, ale nie wtedy, gdy szukamy jakiejś wypowiedzi bohatera ze światowego świecznika. Magia okładki pokazywanej w salonach prasowych na całym świecie działała, internet radzi sobie z tym ciągle nieco gorzej. Nie mówiąc o tym, że gorzej radzi sobie z tworzeniem rubryk stałych i wykorzystywaniem drobnych form charakterystycznych właśnie dla magazynów. Dlatego jak już umrze ostatni z tychże magazynów, będę za nimi tęsknił (na szczęście mam parę pudełek w piwnicy, a niczego nie przegląda się tak dobrze jak archiwalnych magazynów – to też jedna z ich przewag nad treściami www). 

A tymczasem – żeby tak pociągnąć ten wpis formułą magazynową – krótko o trzech krótkich płytach.  

https://www.instagram.com/p/CC8A43-nbY6

Po pierwsze, Mikołaj Trzaska na małej, ośmiocalowej płycie Don’t Sit On My Vinyl! zatytułowanej Nie Promised Land. Coś, na co czekałem, choć nie zdawałem sobie z tego sprawy, czyli w praktyce wokalny debiut gdańskiego saksofonisty, klarnecisty i kompozytora. Kiedy usłyszałem, że powstaje płyta z jego głosem, byłem przekonany, że będą to po prostu opowieści o życiu i muzyce, bo ktokolwiek rozmawiał kiedyś z tym artystą, wie, że jest on jednym z lepszych rozmówców, jakim można podstawić mikrofon. Tymczasem na Nie Promised… Trzaska się przygotował i zamiast tylko improwizować, mówiąc do nas, przygotował się i napisał intrygujące teksty, trochę w duchu źródeł yassu, czyli filozofowania na temat zwykłych elementów rzeczywistości. I oprawił je w formy instrumentalne. Żałuję, że ta wydana w limitowanym nakładzie płyta trafi do nielicznych, bo nakład zaraz się pewnie wyczerpie, ale tych, którzy odejdą z kwitkiem, pocieszę: to wyjątkowo złośliwe nagranie, zmuszające do zwydatkowania kilku kalorii, bo trzeba w trakcie zmieniać prędkość odtwarzania z 45 na 33 obr/min i z powrotem. 
Wklejam powyżej własny filmik z Insta, bo – jak by to powiedzieć – w sieci dużo materiałów audio-wideo nie znajdziecie. 

Już chciałem zadać pytanie retoryczne: skąd te wszystkie małe polskie labele biorą tych wszystkich utalentowanych nowych artystów? Ale okazuje się, że momentami ze składów tych samych zespołów. Jeśli ktoś pamięta jeszcze lutową notę o płycie Michała Olczaka, to powinien zwrócić uwagę na epkę jego kolegi z zespołu Ode Sapac, który nagrywa pod szyldem Plastelina. Płyta Deszcz wydana przez Opus Elefantum (skąd oni biorą tych wszystkich… itd.) to koncept ulepiony ze ścinków zgromadzonych w komputerze, jak to ujął autor. Niby powinno to nadawać ścinkowy charakter całemu materiałowi, ale ten jest płynny i spójny jak rzadko. Układa się w czteroczęściowy cykl melancholijnych etiud na temat deszczowej rytmiki, z oczywistym warsztatem elektronicznym, ale też lekkimi inspiracjami postrockowymi. Układa się, a nawet rozwija, bo – co rzadkie w takich przedsięwzięciach – chociaż brzmieniowo na koniec wracamy mniej więcej do punktu, z którego wszystko się zaczęło, to po drodze czeka nas parę zakrętów i dramaturgicznie Deszcz jest ciekawszy niż tylko ten słuchany przez własne okno (fakt, że koncepcja zakładała jeszcze wpatrywanie się w okna cudze). Brać, nie zastanawiać się. 

Fractal Archipelago nieznanego mi bliżej wykonawcy ssabæ to klasyk w kategorii: przesłuchałem fragment na Bandcampie, kupiłem sobie, a później nawet wracałem do tego – tak bardzo mi się rzecz podoba. Taśma małej wytwórni Wabi-Sabi z Lyonu to demonstracja tego, co można dziś zrobić w ograniczonych warunkach sprzętowych (na które wskazuje jedyny mankament tej płyty – jej monotonia brzmieniowa). A można się bawić w studio eksperymentalne, w tym wypadku – pracując nad częstotliwością i  psychodelicznymi przebiegami oscylatorów, tworząc fraktalne kombinacje i drony, które według autora mają się kojarzyć archaicznie (na pewno kojarzy się tak świetna okładka kasety). Wibracje o „przedwiecznym” charakterze. To wszystko najwyraźniejsze jest w otwierającym całość Snake City. Najmniej – w zamykającym i najdłuższym Ukiyo City. Ale ta myśl o tworzeniu dobrej jakości awangardy bez dostępu do wielkich studiów eksperymentalnych nie opuszczała mnie do końca. Więc tu z kolei: złota era muzyki elektronicznej, odc. 234628