Podróże w glamourze

Informację, że to album tylko koneserów odczytuję jako prowokację albo żart. W ogóle na płytach z okolic młodej polskiej sceny elektronicznej proporcje powagi i dystansu wydaje się określać jeden i ten sam suwak – albo pokrętło. Zmieniają się płynnie, aż trudno ocenić, czego w danym momencie więcej. Z kolei barwy syntezatorów wdarły się w naszą rzeczywistość jak media społecznościowe – to, co supernowoczesne, stało się zarazem powszechnie dostępne i dobrze wpisywało się w lokalny koloryt, czy to wielkiego miasta, czy tych średniej wielkości. Jechałem wczoraj pociągiem z Łodzi Fabrycznej do Olsztyna, a w słuchawkach miałem Podróż do Białegostoku Michała Olczaka. I właściwie wszystko się zgadzało – poza komunikatem stacyjnym, więc (to już mniej śmieszne) prawie wybiegłem z pociągu.

Zareagować na taki impuls (a u Olczaka, pod warstwą syntezatorów, słychać komunikat o tytułowym pociągu) łatwo, bo autor nieźle radzi sobie z graniem przestrzenią. Dopiero wchodzący po jakimś czasie klarnet mógłby mnie ostatecznie naprowadzać na temat nagrania i przypomnieć, że kurs tego, co na słuchawkach, nie zgadza się z tym kursem z realu. W ogóle praca nad wieloplanową przestrzenią to jedna z cech charakterystycznych tej nieco filmowej muzyki, ale zarazem da się z miejsca – nawet i bez pomocy nagrań terenowych – odczytać poprzez tę przestrzeń pełne bałaganiarstwo, rozgardiasz charakterystyczny dla krajowych realiów tej prawdziwej przestrzeni. Poszedłbym dalej w tę stronę i napisałbym, że to chaos kojarzący mi się z terenami PKP, ale tu wolę odesłać was do recenzji Jarka Szczęsnego z Nowej Muzyki, który przypomniał mi przy okazji tej płyty o wyjątkowej palecie zapachowej stołecznego Dworca Centralnego. Boję się, że jeszcze chwila i doszedłbym do podobnych wniosków. Tym bardziej że sam autor na niej naprowadza, pisząc, że jego muzyka pachnie jak puste secondhandy, mrożone ciastka z McDonaldsa, zimne pociągi, spóźnione tramwaje i przepełnione autobusy.

W każdym razie na udanej i wciągającej płycie Zgubiłem się wydaną przez Glamour odnajdziemy sporo takich opowieści o przestrzeni. Elektroniczne pejzaże nakładają się na te naturalne, rejestracje dźwięków otoczenia albo tzw. żywych instrumentów. Jest w tym coś z improwizacji, ale zarazem nie przyciągnęłaby mnie ta płyta tak bardzo, gdyby nie to, że Olczak z pewną dyscypliną traktuje formę, a przy tym potrafi bezceremonialnie przyciągać uwagę od pierwszych sekund, wskakując w utwór – jak się czasem wydaje – od środka (Ciastko mango). Jest w tych – w większości dość krótkich i zwartych – formach sporo niecierpliwości i na pewno dużo spontaniczności. O samym autorze nie wiem wiele – poza tym, że grywa(ł) w zespole Ode Sapac, na klarnecie, saksofonie i laptopie. Wyobrażam sobie tylko, jak gęsta musi być koncertowa muzyka tego zespołu, skoro już w nagraniach solowych Olczaka (Pruszkowskie lumpeksy czy – nomen omen – Za dużo) łatwo się zgubić w gęstwinie warstw i planów. Ale nie trzeba chyba być koneserem, żeby rozumieć, że tak mniej więcej wygląda nasz świat.

MICHAŁ OLCZAK Zgubiłem się, Glamour 2020, 7/10