Będzie festiwal, ale wyborczy (podsumowanie tygodnia)

Pod koniec tygodnia przyszły dwa ogłoszenia. Jedno dotyczyło festiwalu o mocno już ugruntowanej pozycji: Open’era w wersji online z retransmisjami starych koncertów na przetrwanie do przyszłorocznej edycji. Drugie – imprezy, której jeszcze nie ma i nie wiadomo nawet, kiedy będzie się mogła odbyć. Ba, nie wiadomo jeszcze gdzie, bo propozycja festiwalu Freekwencja (poważna, dodajmy, wśród zaangażowanych m.in. Dawid Podsiadło, Artur Rojek, Sokół, Daria Zawiałow, Pezet itd., lista dłuższa i jeszcze rośnie) dotyczy tego, że artyści zagrają za darmo w tym mieście powyżej 50 tys. mieszkańców, które wykaże się największą frekwencją w nadchodzących wyborach. Narzekania na program zawsze będą, ale nic nie zmieni tego, że rzecz jest zręczną i dowcipną odpowiedzią na konkurs dla gmin poniżej 20 tys. mieszkańców, który urządził polski rząd, oferując wozy strażackie tym z najwyższą frekwencją w pierwszej turze. Dlaczego zręczną i dowcipną? Bo skoro propozycja MSWiA nie była zagrywką polityczną, to oczywiście nie można o taką zagrywkę posądzać polskich artystów (chociaż wiemy, że ich zaangażowanie w te sprawy wzrosło w ostatnich miesiącach bardzo). Nie po to zajmuję się muzyką, a nie pożarnictwem, żeby teraz bardziej kibicować tej akcji sponsorowanej z państwowej kasy niż muzykom, ale niech już po prostu wszyscy pójdą do urn (już słyszę te pełne zawodu komentarze: „ale ja tu byłem po koncert Podsiadły, a nie wóz strażacki”). Tylko jak już ustawicie się głosować, to nie róbcie tam od razu tłumu jak na Open’erze przy głównej, bo pozostanie nam już tylko dalsza walka z ostrym cieniem mgły. I jeszcze zabraknie potem frekwencji na ten nowy festiwal.
Na wszelki wypadek wieszam ten wpis przed północą, a z pozdrowieniami dla tropicieli łamania ciszy wyborczej dołączam notkę o Haim. No i oczywiście przegląd CAŁEGO tygodnia na Polifonii.   

W poniedziałek zająłem się wizjami niesamowitej słowiańszczyzny w muzyce grup Sutari, KakfoNIKT oraz Slavic Jazz Underground. Wyszedł mi remis między tymi dwiema pierwszymi, choć jedna i druga ma zalety, której nie ma ta druga. Przy okazji wykorzystałem słynną instytucję researchu pewnego znanego publicysty i fantasty, do której obiecuję już nie wracać. Tym bardziej że o mazurkach jako pieśniach i tańcach białych niewolników pisał już Andrzej Bieńkowski, o czym przypomniał mi jeden z czytelników.  

We wtorek chciałem najpierw trochę schłodzić atmosferę wokół nowego-starego Neila Younga, ale posłuchałem płyty Homegrown raz jeszcze i… nie wyszło. I wyszedł, panie, panegiryk. Oby mój ulubiony Kanadyjczyk żył wiecznie i oby nigdy nie sięgnął dna, wyciągając rękę po następną reedycję z przepastnego archiwum. Przy okazji wynikła dyskusja wokół Younga i Dylana. Moje oficjalne stanowisko brzmi tak: przy Dylanie Young jest jak Słodowy. Pierwszy powoli pokazuje, jak się nagrywa świetną płytę. Drugi wyjmuje zza pleców: A ja już to miałem dawno przygotowane. Zupełnie jak ja ten wpis.  

W środę pisałem tylko o Polkach i Polakach: Aleksandrze Słyż, Sarmacji i Fischerle. Co to był za tydzień w elektronice! Trzy kasety z Pointless Geometry, dwie znakomite płyty elektroniczno-dubowe wspomnianych wyżej wykonawców. A była jeszcze m.in. płyta z wytwórni BAS. W papierowej POLITYCE z lekkim poślizgiem ukazała się nota o albumie Piotra Kurka. Prawdę mówiąc, najchętniej napisałbym o wszystkich, włącznie z najgłębszymi niszami. Pamiętajmy, że jeśli objedziecie dokładnie wszystkie, ale to wszystkie nisze, złapiecie mainstream po drodze.  

W czwartek zastanawiałem się głośno, co to będzie z tymi koncertami i festiwalami, idącymi w trzy różne modele (online, offline i hybryda). Bo niby Polska taka odmrożona, ale lista online’ów coraz dłuższa. No i fundusze z programu Kultura w sieci w końcu przyszły, więc odbywają się te zaplanowane w jej ramach wydarzenia w internecie. Zawsze twierdziłem, że ten rodzaj wsparcia nie był najmądrzejszy (teraz skutkuje opóźnioną falą online), ale wszystko, co w konsekwencji doprowadza do wspierania finansowego polskich muzyków ostatecznie jakiś sens ma. A pojedyncze pomysły będę pokazywał, a nawet wspierał na Polifonii (która dofinansowania z żadnych publicznych źródeł nie ma, że tak tylko dodam). Za to w publicznej, radiowej Dwójce grałem tego dnia m.in. Speaker Music, Moor Mother, ale też wspomnianą wyżej Aleksandrę Słyż, Tomasza Bednarczyka i – prapremierowo – Mariusza Dudę. Ciągle można tego posłuchać.  

Tak się przejąłem tymi nagraniami wychodzącymi przy okazji Juneteenth, że w czwartek dorzuciłem jeszcze jeden wpis  – o albumie Speaker Music. Ukazał się dość późno, następnego ranka był kolejny, więc pewnie nikt go nie czytał. Ale warto poświęcić chwilkę na ten album. 

W piątek puściłem recenzję nowej, czwartej płyty Jessie Ware. Lepszej dyskoteki w te wakacje już raczej nie będzie, więc puśćcie sobie to głośno. Nie zauważyłem, że wpadła też wizualizacja tego albumu – ale wklejam powyżej. W podkaście kulturalnym POLITYKI pod hasłem Polityka Travel zachęcałem do słuchania polskich field recordingów i obiecuję, że jeszcze do tego tematu wrócę. 

Wypada zamknąć obiecanym słówkiem na temat grupy Haim: miła jest ta nowa płyta, bardziej nawet niż Jessie Ware uderza w różnych smakowitych szczegółach – weźmy te gitary w All That Ever Mattered. Ale męczy zarazem słabą selekcją – bo chwilę później jest FUBT, w którym obstawiałbym już raczej gościnny występ Jana Borysewicza. No a to głośne Summer Girl to jednak na granicy dobrego smaku, jeśli chodzi o podobieństwa z Lou Reedem. To jest właśnie ta magiczna granica sentymentalnych zabiegów, której autorka What’s Your Pleasure? nie przekracza. Poza tym produkcyjnie Women in Music Pt. III nie umywa się do Ware i w całości jest dość chaotyczną szarpaniną pomysłów, momentami kapitalnych (Up from a Dream), ale jednak. Za to w dyskografii Haim najlepszą jak dotąd, i w ogóle. Będę jeszcze do tego wracać. Ale na razie idę słuchać Trzaskowskiego. Andrzeja oczywiście.   

HAIM Women in Music Pt. III, Polydor 2020, 7/10