Muzyka nie z tego świata
Druga połowa lat 80. zrobiła ze mnie tego odbiorcę muzyki, którym jestem. Czyli odbiorcę sfrustrowanego tym, że nie podoba mu się to, co się aktualnie sprzedaje. Przypomniały mi o tym właśnie nominacje do Fryderyków, z nową płytą Eleni Statek do Pireusu (Polskie Nagrania) rywalizującą w kategorii Album roku – muzyka świata. Nie chcę się pastwić nad sensownością całej tej kategorii. Są większe kurioza. Ale muzyka Eleni – dokładnie taka sama jak 40 lat temu – natychmiast przyniosła mi wspomnienia czasów, gdy polska Greczynka wygrywała na każdym polu: wracała w koncertach życzeń, śpiewała kolędy (notując przy tym rekordowe wyniki), jej własne piosenki zdobywały złote płyty (album Miłość jak wino) i wylewały się z tego miejsca w TVP, z którego dziś leje się disco polo. Nie było trudno o postawę alternatywną – jakkolwiek łatwo by to brzmiało, wystarczyło kontestować Eleni. Dzisiaj mam do niej stosunek pozbawiony zacietrzewienia – ta forma egzotycznego popu jest równie oczywista jak sałatka grecka. Pożytek płynący z Eleni to fakt, że cała ta sytuacja przypomniała mi, jak bardzo progresywna może być world music. Pod warunkiem, że to muzyka… czwartego świata.
Otóż kiedy Eleni dokonywała ostatecznego podboju peerelowskich list bestsellerów, w muzyce świata działy się rzeczy fundamentalne. Przede wszystkim – powstawał rynek wokół world music i samo pojęcie (tu odsyłam do świetnego tekstu Mariusza Hermy na ten temat, który swego czasu opublikowaliśmy w POLITYCE). A mniej więcej w tym czasie, gdy macherzy biznesu muzycznego spotkali się, by wypromować nowy gatunek i na tym zarabiać – dosłownie w kilka miesięcy po Grammy za Graceland Paula Simona – Jon Hassell spotkał się w studiu z muzyczno-tanecznym zespołem Farafina z Burkina Faso i nagrał płytę Flash of the Spirit, która jest rzadkim przykładem muzyki świata brzmiącej po latach jeszcze ciekawiej. A której wznowienie w zremasterowanej wersji ukazało się właśnie wiele lat po oryginale.
To całe studyjne spotkanie było o tyle ciekawsze, że brał w nim udział producencki duet Daniela Lanois i Briana Eno, który wówczas miał status Kanyego Westa skrzyżowanego z Rickiem Rubinem. Skończyli właśnie pracę nad The Joshua Tree grupy U2, a Lanois za chwilę miał się zająć debiutem solowym Robbiego Robertsona z The Band, jedną z niesłusznie zapomnianych świetnych płyt lat 80. – jeśli macie trzy kwadranse, to sami sprawdźcie, w czasach streamingów rzecz jest prosta. W każdym razie kanadyjski producent był w formie, a razem z Eno i samym Hassellem, który oczywiście doskonale wiedział, co chce osiągnąć poprzez długie nadpisywanie planów na gotowych sesjach (pisałem tu poprzednio o jego sposobie na wielokrotne pentimento), a formy muzyczne kształtował zgodnie ze swoją obsesją muzyki wspomnianego „czwartego świata”, czyli przenoszenie tradycji w przyszłość, wolną od skojarzeń z egzotycznym popem właśnie. Kojarzy się to trochę z dewizą ancient to the future czarnych jazzmanów z Chicago i starzeje się równie dobrze, a właściwie nawet w ogóle.
Charakterystyczne perkusyjne brzmienie Farafiny, polirytmię zachodniej Afryki, słychać tu oczywiście wielokrotnie – choćby już w pierwszym na liście utworze tytułowym, gdzie swoje niezwykłe, giętkie i pastelowe partie trąbki, zwielokrotnione zastosowaniem harmonizerów, Hassell kreśli na takiej właśnie, gęstej i zmiennej fakturze rytmicznej. Określenie coffee-colored classical music of the future ma w tym wypadku głęboki sens, bo krzyżówka kultur jest tu zupełnie naturalna, wydaje się dla dzisiejszego słuchacza zrozumiała, choć wciąż nieco futurystyczna, a skojarzenia z muzyką klasyczną potęgują kolejne utwory. Część z nich (A Vampire Dances [Symmetry] czy Out Pours (Kongo) Blue [Prayer]) brzmi, jak gdyby przetwarzano je nie przez harmonizer, tylko przez jakiś efekt dźwiękowy przypominający prototyp internetu. Waporyzer wydawałoby się lepszym określeniem, zważywszy na to, jak aspekty New Age zbliżają tę muzykę do modnego, współczesnego vaporwave’u. To ten punkt marzeń przeszłości, który cały czas wydaje się futurystyczny, choć mieliśmy go osiągnąć dawno temu. A przy tym wszystkim album Hassella jest doskonale kompatybilny z tym, jak się dziś pracuje, to rzecz starannie edytowana, jak gdyby Eno, Lanois i Hassell posługiwali się sprowadzonym z przyszłości Abletonem z zestawem niewydanych jeszcze plug-inów.
W swoim czasie muzyka Hassella z całej wznawianej dziś przez Glitterbeat/tak:til serii albumów z cyklu Fourth World i z nim związanych miała spory wpływ na jazz (trudno sobie np. wyobrazić bez nich solowe nagrania Nilsa Pettera Molværa), ale sukcesów komercyjnych nie odniosła. Paradoksalnie większą rozpoznawalność pod koniec lat 80. miały działania samej grupy Farafina, która wystąpiła na urodzinowym koncercie dla Nelsona Mandeli na Wembley przed kilkudziesięciotysięczną publicznością, a później zagrała na płycie Steel Wheels Rolling Stonesów. Flash of the Spirit pozostaje więc muzyką, za pomocą której kontestować można porządek znany z list przebojów – a znaleźć coś, co utrzymało podobny status przez 33 lata wydaje się zadaniem niełatwym. Nie o każdej produkcji duetu Lanois/Eno z tego okresu powiecie to samo.
JON HASSELL / FARAFINA Flash of the Spirit, Indigo 1988 / tak:til 2020, 9/10
Komentarze
Album roku – muzyka świata
Szkoda, że Tercet Egzotyczny nie doczekał – wtedy rywalizacja z Eleni byłaby bardziej emocjonująca.
A ja się podzielę dziś płytą Beatrice Dillon – Workaround – warto, jakoś uspokajają mnie takie stuki, puki, trzaski. W etykietkach to chyba electroacoustic, ale gdzieś wyczytałem, że to future folk
A „Tamę” Impala to taka „leniwa” wersja Daft Punk i nie wiem czemu, ale Curtis Mayfield mi na myśl przychodzi. Również uspokaja.
@Witold –> 😀
@cfreepo –> Będzie wkrótce i o Dillon, zgadzam się, bardzo jej się udała ta płyta – i w sumie nawet chciałem doszywać do wpisu o Hassellu, bo dałoby się połączyć obie w jednym wpisie.