Coś się ruszyło
Zobaczyć uśmiech Billie Eilish – rzecz rzadka. Zobaczyć go pięć razy w ciągu bodaj godziny – bezcenne. To na początek, żeby znowu nie narzekać na tegoroczne Grammy. Mam na koncie sporą już próbkę kwaśnych, gorzkich lub złośliwych komentarzy do tych nagród. Prawie wszystkie były próbą ucieczki – zwykle redakcja Polityka.pl chciała komentarza, a ja uciekałem od komentowania w opisywanie nowości. Rok temu cieszyłem się tylko z Brandi Carlile. Dwa lata temu opisywałem Grammy z perspektywy #metoo. Trzy lata temu zastanawiałem się, dlaczego Adele wygrała z Beyonce – i to były ostatnie nagrody przyjmowane z jaką-taką ekscytacją. Poza oczywiście zwycięstwem Włodka Pawlika w roku 2014 (które jednak na niewiele się przełożyło). Tym razem było, żeby raz jeszcze sięgnąć po cytat z Czarnobyla, not great, not terrible.
When We All Fall Asleep, Where Do We Go? Billie Eilish i jej brata Finneasa trudno byłoby jednogłośnie uznać za najlepszy album roku. Prawdę mówiąc, trudno mi osobiście – nawet przy konkurencji, którą mieli w nominacjach – uznać, że był najlepszy. Ale Billie wygrała bezapelacyjnie, w pięciu spośród najważniejszych kategorii (album roku, piosenka, nagranie, nowy artysta, najlepszy wokalny album pop), skromnie i nie bez celności wspominając, że Ariana (Grande) deserved this, a Finneas dostał jeszcze dwie nagrody za produkcję płyty. Miło, szczególnie że ta była jak na mainstream dość nieszablonowa, a zdobytą z siostrą nagrodę za najlepszy album roku zadedykował młodym sypialnianym producentom czekającym na swoje trofea.
Nowi, wchodzący na scenę artyści zapraszają kolejnych, jeszcze młodszych. To fakt dość symboliczny dla samych nagród, które – trzeba przyznać – mocno w ostatnich latach odmłodniały. Bo jeśli nie Eilish, to Lizzo (której triumf obstawiał najwyraźniej „Rolling Stone”, drukując numer z wokalistką i flecistką na okładce) zwyciężająca jednocześnie w kategoriach popowej wokalistyki, tradycyjnego R&B i nowoczesnej urban music. Albo Tyler, the Creator, który odebrał swoją pierwszą statuetkę Grammy w kategorii rapowej, tłumacząc skądinąd, że nie lubi wpychania rapu do getta urban music, bo to wszystko jakiś rodzaj eufemizmu dla słowa na „n”. Nominację w kategorii rapowej uznał za dwuznaczny komplement – bo dlaczego jego muzyka nie mogłaby konkurować po prostu w jednej kategorii z innymi największymi albumami pop?
Tu krótka dygresja i odpowiedź: bo byłaby prawdopodobnie za mocną propozycją, jeśli wziąć pod uwagę konkurencję.
W ten ożywczy nurt wpisało się wiele aspektów gali. Nawet Alicia Keys zamykająca galę wyglądała, jakby miała 25 lat. A Lizzo, Lil Nas X, Billie Eilish – trójka spośród największych gwiazd tegorocznych Grammy – konkurowali ze sobą w kategorii Best New Artist, czyli potraktowano ich jako „nowych”. Zmianę pokoleniową widać było prawie we wszystkich kategoriach – poza może otaczającymi gwiazdy, widocznymi na drugim planie rekinami show biznesu w starych i tandetnych błyszczących marynarkach. Ci trzymają się świetnie.
I tu zaczyna się ta część mniej great, a bardziej terrible. Przez całą dłużącą się niemiłosiernie galę nikt nie wspomniał nawet o urlopowanej pani prezes. A całe wydarzenie odbywało się w cieniu skandalu związanego z konfliktem Akademii z jej szefową, Deborah Dugan – pierwszą kobietą na tym stanowisku, która weszła tu w zeszłym roku, by nieco przewietrzyć męską szatnię. Krótko przed wydarzeniem Dugan została jednak wysłana na przymusowy urlop, bo jej asystentka – pracująca wcześniej z byłym prezesem Akademii Neilem Portnowem – oskarżyła ją o zastraszanie. Spekuluje się, że mógł to być odwet za to, że sama Dugan złożyła wewnętrzny raport o gwałcie, jakiego miał się dopuścić na jednej z artystek Portnow. Później prezeska dołożyła do tego informację o tym, że sama była molestowana seksualnie podczas kilku miesięcy sprawowania funkcji (przez jednego z prawników) oraz że Akademia bezprawnie wpływa na głosowanie. Całą tę historię – trochę mydlaną operę, a trochę thriller prawniczo-finansowy – bodaj najdokładniej próbował zanalizować Pitchfork. A że nie odniósł się do niej słowem nikt z nagrodzonych? Widocznie uznali, że dopóki dają statuetki, trzeba brać i nie wnikać w to, od kogo się bierze.
Biznes przemieścił się w stronę streamingu, a Akademia razem z nim – większość nagród dostali artyści, których popularność windował sukces streamingowy singli, a nie długie albumy, wypełnione równie dobrym materiałem. Zrównywanie Lil Nas X-a i Tylera nie ma najmniejszego sensu w kategoriach artystycznych, ale z punktu widzenia nagród amerykańskiego ważą z grubsza tyle samo. Wśród pokonanych została Lana Del Rey z Norman F***ing Rockwell!, która najprawdopodobniej jest dla niej płytą życia.
Po dwie statuetki odebrali wokalista, raper i producent R&B Anderson .Paak i (w kategoriach muzyki elektronicznej) duet The Chemical Brothers. Ucieszyłem się z Hildur Guðnadóttir (został Oscar). W kategorii Muzyka alternatywna wygrał album Vampire Weekend. W dziedzinie world music – Angelique Kidjo (kibicowałem Altin Gün). Za płytę gospel nagrodę odebrała niegdysiejsza gwiazda disco Gloria Gaynor (głośny gospelowy album Kanyego Westa ze względu na datę wydania był poza konkurencją – w stawce pojawi się pewnie za rok). Jak zwykle raczej karykaturalne były rozstrzygnięcia w sferze rocka – Cage The Elephant odbierający Grammy za album rockowy to jakby ktoś miał potwierdzić na zamówienie, że rock to jakiś podrzędny gatunek z konkurencją średniaków. Zresztą i oni, i Vampire Weekend, ale też Tool (płyta metalowa roku) odbierali nagrody na pierwszej części gali, kiedy statuetki wydaje się jak przesyłki na poczcie, a artyści przemawiają jeszcze do długich rzędów pustych miejsc. Rap pewnie i jest – jak uważa Tyler – w tej sytuacji niedoszacowany i spychany do getta, ale jednak spozycjonowany na Grammy zdecydowanie wyżej, zgodnie z wartością rynkową, która była i jest podstawowym miernikiem w tym miejscu.
W jednym muszę się z naszą cyfrową redakcją zgodzić: jest sens pisać o Grammy w żołnierskim skrócie. Mniejszy sens ma śledzenie tego wydarzenia na żywo albo komentowanie wszystkich nagrodzonych. Ze swoimi 84 kategoriami Grammy są jednym z najnudniejszych trofeów na świecie i przykro mi, że ostatnimi czasy Fryderyki (z niepotrzebną kategorią nowych wykonań starych piosenek, ze słabo obsadzonym ciężkim rockiem i muzyką ilustracyjną oraz muzyką dla dzieci na bardzo słabym poziomie) wyraźnie idą w tę samą stronę.
Tutaj wszyscy nagrodzeni 62. edycji Grammy, które wręczono w nocy z niedzieli na poniedziałek (naszego czasu) w Staples Center w Los Angeles. A na Polifonii wkrótce o płytach tygodnia.
Komentarze
Tylko, śpiewanie Billie Eilish jest nuuuuuuuudne jak flaki z olejem.
@Sceptyczny –> Jeśli spojrzymy od strony technik wokalnych, jest to pierwsze historyczne zwycięstwo mamrotania na Grammy. 😉
OK, boomer.