Czego nie było na Grammy, co będzie na Sankach

Grammy wróciły przy okazji 60. edycji do Nowego Jorku. W roku bardzo interesującym artystycznie, który jednak nagrody amerykańskiego przemysłu muzycznego opowiedziały mało ekscytująco. Przyniosły werdykty dość bezpieczne, ale też rozczarowujące. Wprawdzie Bruno Mars podziękowania napisał równie zgrabne i wdzięczne, co swoje przebojowe piosenki, to 6 statuetek dla jego płyty 24K Magic trudno uznać za rozstrzygnięcie sprawiedliwe w kontekście całego roku. Poza tym rok, który zakończył się dyskusją o pozycji kobiet w show biznesie, Grammy skończyły jeszcze większą niż zwykle nadreprezentacją mężczyzn. O ile w zeszłym roku emocje budziła przynajmniej gwiazdorska rywalizacja Adele i Beyonce, to tym razem faworytki w swoich kategoriach takie jak SZA i Kesha musiały się obyć bez nagrody. W wypadku tej pierwszej, zdolnej i bardzo dobrze ocenianej debiutantki, pisze się już, że została wręcz „obrabowana” przez Akademię.

Kesha – jako główna muzyczna bohaterka #metoo (skandal z producentem Dr. Lukiem) – zamieniła, owszem, wykonanie nominowanej piosenki Praying w koncertowy performance z symbolicznymi białymi różami i udziałem innych gwiazd. Ale atmosferę jeszcze przed Grammy zepsuł przypadek Lorde – nominowanej tylko w jednej (co słabo oddaje jej wpływ na scenę muzyczną w ubiegłym roku), choć najważniejszej kategorii. Nowozelandzka gwiazda jeszcze przed galą zażądała warunków podobnych do tych, które mają jej męscy konkurenci w kategorii Album roku, czyli normalnego, solowego występu z własnym repertuarem, a nie tylko (o co ją poproszono) udział w muzycznym hołdzie dla Toma Petty’ego. Najmocniejszym akcentem w społeczno-politycznym wymiarze (poza hasłem „Jay na prezydenta!” rzuconym przez Kendricka Lamara odbierającego statuetkę za album roku w sekcji hiphopowej, no i czytaniem ze sceny fragmentów poświęconej trumpowi książki Fire and Fury) było wykonanie songu 1-800-273-8255 promującego już w tytule prewencyjną infolinię dla samobójców. Płomienne przemówienie Logica z hasłem You are not a shithole! skierowanym do ojczyzn przyjeżdżających do USA imigrantów, które niedawno podobnym terminem opisał Donald Trump. Co znamienne, ton poprawnościowy jak zwykle przegrał – w tym pozytywnym przekazie ze sceny słowo shithole zostało w końcu przez telewizję CBS ocenzurowane.

Żadnej nagrody nie dostał nominowany w ośmiu kategoriach Jay-Z. Nie było też statuetki dla przeboju Despacito. Wśród ciekawszych werdyktów – Grammy za album z muzyka alternatywną przypadł grupie The National, za nagranie muzyki tanecznej/elektronicznej statuetkę odebrał LCD Soundsystem, w analogicznej kategorii albumowej wygrała grupa Kraftwerk z albumem 3D The Catalogue. Realnej alternatywy i realnego eksperymentu oczywiście nie ma sensu nawet szukać wśród nagród amerykańskiej Akademii Fonograficznej. Trofeum za soundtrack odebrał Justin Hurwitz za La La Land. Nie było Grammy dla Polaka – jedyną szansę miał w tym roku nasz czołowy baryton Mariusz Kwiecień, ale kategorii operowej nagrodzono nagranie Wozzecka Albana Berga.

I bez wątków społecznych Grammy mają dość problemów: zbyt długa lista kategorii, często nieprzystających już do realiów współczesnego rynku (kategoria New Age, w której Brian Eno rywalizował z Kitaro i Steve’em Roachem), lektorzy niepotrafiący czytać francuskich czy hiszpańskich nazwisk (w muzyce poważnej) i wręczający, którzy z trudem radzą sobie z nazwiskami angielskimi (np. z nazwiskiem nagrodzonego w kategorii jazzowej Johna McLaughlina), duże opóźnienie i przedziwną klasyfikację doprowadzającą do sytuacji, w których Leonard Cohen był dziś nominowany – i został nagrodzony – za najlepszy występ rockowy, a wreszcie wybiórczych charakter nominacji, pomijających dużą część oklaskiwanych premier popowych roku – choćby album Lorde, która siedziała na widowni, za to przygotowała przyszyty do wieczorowej sukni własny feministyczny manifest. Dziennikarka „New York Timesa” obliczyła, że podczas sześciu ostatnich ceremonii Grammy kobiety stanowiły 9,3 proc. Nie lubię na kulturę patrzeć tylko z perspektywy parytetów, ale cóż – odsetek zwyciężczyń na pewno nie wzrósł po tegorocznej.

Warto skorzystać z nieproporcjonalnie rozgrzanej maszyny promocyjnej Grammy, by podpromować polską artystkę. Tym bardziej, że jest i druga, krajowa okazja – w piątek „Gazeta Wyborcza” ogłosiła Sanki – nazwany na cześć zmarłego w ubiegłym roku Roberta Sankowskiego plebiscyt mający na celu, niczym analogiczne doroczne zestawienie BBC, wskazywać młode postacie, wokół których najwięcej będzie się działo w muzycznym nowym roku. Znamy już tegoroczną dziesiątkę, laureaci – pod koniec tygodnia. O kilku spośród wykonawców, których chciałbym wesprzeć (Niemoc, Sorja Morja) już pisałem, dziś słowo o Rosalie. A właściwie Rosalie. – z kropką na końcu nawet wtedy, gdy nie kończy zdania.

Nie wiem, po co dokładnie jest ta kropka, ale nie jestem w kropce, gdy chodzi o potencjał artystyczny urodzonej w Berlinie Polki, znanej już z EP-ki Enuff. Otóż jest Rosalie. jedną z tych długo oczekiwanych wokalistek, które zamiast kolejnego pakietu idealnie zaśpiewanych coverów mają do zaoferowania ciekawy własny gust i widzimisię. Tu opisywane zestawem współpracowników. O ile przy okazji Pauliny Przybysz pisałem ostatnio o pokazywaniu możliwości polskich młodych producentów, to tu mamy część drugą tego procederu – nawet bardziej w tym wyborze odkrywczą. Bo Rosalie. wspomagają tu m.in. Hatti Vatti, Lasy, 1988, Bartosz Kruczyński (jako Pejzaż), Chloe Martini i Bitamina. Do tego Envee, autor miksu całości. Autorka Flashbacku jest właściwie nawet odwrotnością wokalistek z talent showów – bo wie, czego chce, i odnajduje się w konkretnej formule (nowoczesnym R&B), ale zarazem nie pokazuje tu jakichś wybitnych umiejętności w sferze czysto wokalnej.

Trudno powiedzieć, jak z tym jest do końca: może Rosalie. nie jest głosem pokroju Edyty Górniak, może nie ma jeszcze tak rozpoznawalnego stylu jak Justyna Święs, ale może po prostu wybrała sobie formułę, która nie atakuje cudzych pozycji, buduje własną. Bez spektakularnych szarż, dobrze kontrolując swój ciepły głos gdzieś między sopranem a altem. Część z tego, co robi muzycznie, już gdzieś było. Spokojnie nie zaskakuje w stosunku do polskiej sceny R&B, Holding Back nie robi wielkiego wrażenia, jeśli to rzucić na tło sceny światowej. Ale już Home, wykorzystujące talent Kruczyńskiego do produkcji leniwych, chilloutowych beatów i przyprawiania ich motywami pokroju tego fortepianowego pasażu gestem niedbałym i naturalnym, to jest mistrzostwo, i to nie tylko w krajowych kategoriach. I tu Rosalie. odnajduje się świetnie – podobnie jak w dwóch utworach napisanych przez Bitaminę: Po co? i About Us.

Jest między Rosalie. i Bitaminą jakiś rodzaj synergii – uzupełniają swoje ewentualne braki, wzmagając zalety. To wszystko, co uderzało przesadnym już banałem na niezłej skądinąd Kawalerce, w tej konwencji kompletnie zaskakuje. Typuję frazę Po co mi się kręcisz koło dupy? na cichy hit tej płyty, adresowanej w końcu do młodszej publiki, która i przewrotne refrenowe Mam wyje…ane na ciebie przyswoi jak mocnego mema. Słabszym już momentem tego rodzaju jest życie musi zmieniać rolkę… w piosence Królowa , ale ta produkcja Moo Late zalet ma też mnóstwo i cały środkowy fragment albumu Flashback uważam za najmocniejszy i świetnie rokujący na przyszłość. Rosalie. jest realną nadzieją na ten rok, choć bardziej jako wokalistka śpiewająca po polsku, i bardziej na podstawie tej najlepszej części swojego debiutanckiego albumu. I… kropka.

ROSALIE. Flashback, Alkopoligamia 2018, 7/10