Gorąco polecam, ale tylko…

Wczorajsze dyskusje wokół Grammy (Bruno Mars zły, Bruno Mars dobry) i ciągłe spory wokół różnych innych płyt (dla recenzenta to może nie, ale dla zwykłego słuchacza jak najbardziej) pozwalają mi postawić mało rewolucyjną tezę, że może nieco więcej uwagi powinniśmy – my, ludzie pisujący o muzyce – poświęcać wtykaniu konkretnych albumów konkretnym grupom słuchaczy. W stylu: to co prawda nie zmieni świata, ale miłośnicy dobrego bluesa… i tak dalej. To rejon oblepiony takimi frazesami, że aż niebezpiecznie zaczynać. Ale jaki przydatny! Z czasów przedinternetowych jak przez mgłę pamiętam, że jedno magiczne zaklęcie pojawiające się w tekście recenzji – typu „Dla fanów King Crimson, Magmy i Henry Cow” – w swoim czasie sprawiało, że sięgałem po portfel. No więc dziś będę zaklinał w podobny sposób rzeczywistość: wy, wielbiciele współczesnego surfu, fani Neila Younga, ale i wy, miłośnicy Marca Ribota, wszyscy wyznawcy estetyki Tzadika, a wreszcie wy, zmęczeni środowiskowością jazzu fani tej muzyki, którzy – żeby się nie kojarzyć z mainstreamem – uciekliście w stronę tak sprytnie zakamuflowanych jazzowych formacji jak Mostly Other People Do The Killing. Sprawdźcie, czy macie pod ręką portfel.

Nick Millevoi, gitarzysta z Filadelfii, nasłuchał się w dzieciństwie Neila Younga i chciał grać jak Young z The Crazy Horse – albo solo, w filmie Truposz . Ale po drodze posłuchał też najwyraźniej grania metalowego, prog-rockowego, bluesowego, no i wspomnianego Ribota, bo w sposobie w jaki – lawirując między bluesem, rockiem a jazzem – buduje swoje frazy gitarowe i z elegancją, wślizgując się w surfową estetykę je puentuje, wskazuje właśnie na mistrza nowojorskiego Downtownu. Miesza i miesza, ale tylko po to, by na koniec elegancko zamknąć cały ten chaos triadą harmoniczną.

Co więcej, Millevoi okazał się sam w sobie na tyle atrakcyjnym partnerem muzycznym, że wraz ze zbudowanym przez siebie zespołem Desertion Trio zbierał coraz ciekawsze indywidualności podobnego jak on pogranicza. Choćby organistę Jamiego Safta, który do takiego międzygatunkowego błądzenia nadaje się idealnie. Ich solówkowe wyścigi w Jai Alai Noon to – muszę przyznać – taki rodzaj popisów, jaki pogodzi mnie nawet z rockowymi tradycjonalistami, od których co jakiś czas dostaję tu po głowie. Nic dziwnego, że Saft uhonorowany został w przydługiej nazwie projektu osobnym wymienieniem swojego nazwiska, choć okazjonalnym gościem tu nie jest i z Nickiem Millevoi występuje już na kolejnej płycie.

Na pewno nie przeszkadza w tych eskapadach sekcja rytmiczna – Johnny DeBlase i znany z MOPDTK Kevin Shea – choć ten ostatni popisuje się niespokojną, niezwykle urozmaiconą grą, zagęszczając swoimi figurami perkusyjnymi drugi plan i odbierając poszukiwaczom czytelnego blues-rockowego materiału (tu ostrzeżenie) łatwość nawigacji. Można tego albumu posłuchać na nowo, śledząc tylko jego partie – i nie będzie to czas stracony. Tutaj blues nie kołysze, jak by powiedzieli znawcy gatunku, tylko rzuca we wszystkie strony – jak w wariackiej przejażdżce po kocich łbach. Ze stylem gry całego The Crazy Horse też nie ma to wiele wspólnego – w każdym razie nie więcej niż z Bad Brains (z którymi grywał Saft), ogólną busolą stylu jest raczej John Zorn, a w Polsce formacja Millevoia znalazłaby bratnie dusze pewnie w okolicach Alte Zachen. Powiedzmy więc, że z większości oczywistych porównań filadelfijski gitarzysta się już wyzwolił, a ja go tylko tak szufladkuję – rzucając się przy tym jak sekcja Desertion Trio – ze względu na to, że obiecałem zarekomendować całą rzecz określonej grupie odbiorców.

Tymczasem prawdopodobnie jedyne, co udało mi się w ten sposób zrobić, okadzając muzykę Millevoi tak licznymi porównaniami, to przegnanie dużej grupy słuchaczy, którzy już wiedzą, że na pewno niczego dla siebie na tej wybornej płycie nie znajdą.

NICK MILLEVOI’S DESERTION TRIO with JAMIE SAFT Midtown Tilt, ShhPuma 2018, 7-8/10