Dzień polskiego popu: Natalia Przybysz
W dzisiejszym przedsięwzięciu nie ma nic ekstremalnego ani rekordowego – przypomnę, że przy okazji świętowania pierwszego tysiąca wpisów na Polifonii było już siedem not jednego dnia. A kończyć trzeba przed 17.00, bo później podobno nikt już nie czyta. Został mi na dziś tylko jeden wpis o polskiej płycie mainstreamowej. Do tej pory (znów się czuję jak w Rzepce) było o Mary Komasie, Baranovskim, Anicie Lipnickiej, Muńku Staszczyku i Ani Rusowicz. Chyba najmocniej wypadł dotąd ten drugi, ale została jeszcze jedna mocna zawodniczka…
Ostatnio pisałem o Natalii Przybysz przy okazji pewnej kompilacji, zauważając, że przy każdej okazji wyświetlenia się masowej publiczności ma przed sobą wysiłek podwójny. Nieźle sobie poradziła z tym ciężarem emocji i kontrowersyjnych reakcji ludzi, w każdym razie nie słychać go już w tym stopniu na nowym albumie. Być może jest to efekt własnego działania – bo wokalistka chciała nagrać płytę o tym, jak w trudnych czasach zachować spokój. Z drugiej strony – nie ma na tej płycie wiele nowego, artystka trzyma się mocno konwencji pogranicza bluesa, popu i soulu, którą wypracowała na poprzednich płytach i którą raczej podchwytywali od niej inni. Potwierdzenia tego faktu nie trzeba daleko szukać. Producencko wracamy tu do nazwiska pojawiającego się dwa wpisy wcześniej, czyli Jurka Zagórskiego, co potwierdza, że polska ławka w tej dziedzinie nie jest długa. Tutaj wspomaga go reszta zespołu: Mateusz Waśkiewicz, Kuba Staruszkiewicz i Pat Stawiński. Też znani już z tego poprzedniego wpisu. I tworzący klasową – o czym przekonują koncerty – formację.
Jak malować ogień to rzecz dojrzała i pozbawiona ryzyka. Ale też oszczędzająca nam euforii i nowych odkryć, co stwierdzam z pewnym smutkiem, bo słuchałem pilnie poprzednich płyt Przybysz (najbliżej czegoś nowego jest zaczynający się niemrawo w stylu Raemonna, ale ciekawie rozwijający Ciepły wiatr, no i niemal electro-popowa, ale nieprzekonująca Wyspa). Prawda, jest niezły proekologiczny pomysł na tłoczenie niepowtarzalnych egzemplarzy albumu z okrawków winylu, ale bez nowego otwarcia w samej muzyce. Wracają sygnalizowane już dziś tematy – tolerancja czy edukacja seksualna to wątki, które dałoby się odnaleźć u Mary Komasy. Tyle że te rejony, w których rezonują polskie konflikty, wydają się u Natalii Przybysz bardziej autentycznie odmalowane (musi się nauczyć jak malować ogień, więc nie dziwota). Sprawia to już sam język i bardziej organiczna oprawa piosenek. Chwilami więc – jeśli zapomnieć o zupełnie niepotrzebnym coverze Krakowskiego spleenu Maanamu – te dwa mainstreamowe albumy są jak awers i rewers tej samej historii. Może to już dobry punkt wyjścia do jakiegoś spotkania i ryzykownej, ale twórczej kooperacji?
NATALIA PRZYBYSZ Jak malować ogień, Kayax 2019, 6/10