W tym gulaszu było LSD

Obiecałem dziś odwyk od mainstreamu, idźmy więc na całość. Najmocniejszą stroną Fenelli jest mit Scytów sprzed grubo ponad 2 tys. lat i kult wizjonerskiej animacji węgierskiej z roku 1981. Poważnie rzecz ujmując – twórców wyreżyserowanego przez Marcella Jankovicsa filmu Fehérlófia uznano by dziś za dziwaków albo w najlepszym razie wielbicieli LSD, tymczasem za żelazną kurtyną uchodziły różne nierynkowe fanaberie artystyczne. I za taką wypada chyba uznać ten film o synu bogów zrodzonym przez jakąś świętą klacz i wykarmionym jej mlekiem, podejmującym się jakiejś misji godnej miejscowego Heraklesa, realizowanej jednak w wygrzanych barwach świecących po oczach, narkotycznych plenerów, jak gdyby ktoś zapragnął animowanej wersji okładki Space Ritual Hawkwindu. A dodatkowo jeszcze uzupełniony eksponującą hałaśliwe syntezatorowe przestery muzyką bliżej mi nieznanego Istvana Vajdy, całkiem zgrabnie ilustrujące choćby finał filmu. Muzyka w tym momencie interesuje nas jednak trochę mniej, bo filmem zajęła się Jane Weaver, zajmująca się właśnie muzyką, a nie animacją.

Biorąc pod uwagę zainteresowania kosmosem i muzyką kosmiczną Weaver, wszystko jest na swoim miejscu. Choć album, zatytułowany po prostu Fenella, firmuje trio z Peterem Philipsonem i Razem Ullahem w składzie. Muzyka wykorzystuje brzmienia elektroniczne, arpeggia, ale wychodzi poza minimalizm i powtarzalność form, wyrywa się ponad patenty sceny berlińskiej (dobrym przykładem jest Gilded Griffin, idące w stronę kosmosu widzianego choćby z perspektywy Steve’a Hillage’a z Gongu), włącza też przetworzone partie gitar, a w paru momentach jeszcze wokale. W tych śpiewanych fragmentach rzecz idzie w okolice Broadcast i Grouper (najładniej wychodzi to w The Seed, świetnie w Bright Curse), a w kulminacyjnej części albumu zaskakująco uderza w tony ciągle wprawdzie kosmicznego, ale jednak rocka. Rotation Wells brzmi jak wyjęte z zupełnie innej historii. Claytonowski bas prowadzi nas tu nawet w stronę lat 80. Całość to album niemal wyłącznie elektroniczny. Analogowo rejestrowane nagranie brzmi w większości archaicznie – nie próbowałem słuchać z filmem, ale wydaje się, że Weaver próbowała podążyć za emocjami Fehérlófii, układając z utworów alternatywny soundtrack.

Fenella równie dobrze mogła się ukazać nakładem Spectrum Spools lub jakiejś innej retro-syntezatorowej oficyny. Nie jest to z pewnością kandydatka do zestawu płyt roku, na pewno rzecz raczej niszowa, ale ma liczne zalety – w tym fakt, że zwraca uwagę na kawał interesującej, zagubionej w czasie i przestrzeni psychodelii filmowej z krainy gulaszu, z paroma niebywale wysmakowanymi sekwencjami – jak ta z koniem w roli głównej, tuż po napisach początkowych. Dodam tylko, że i nam nie brak w ofercie kwaśnych koni. Zapominalskim chciałbym tylko przypomnieć o tym utworze.

FENELLA Fenella, Fire 2019, 7/10