Jazz jest kobietą w 2019

Niepostrzeżenie, ale pewnie inicjatywę w światowym jazzie przejęły kobiety. Nie jako paprotki, tylko jako liderki. I nie chodzi tylko o wychwalaną przeze mnie wielokrotnie Matanę Roberts (która za moment wydaje nową, nieźle zapowiadającą się płytę) ani o Mary Halvorson (która pewnie wylądowała na Polifonii w zestawieniu najlepszych albumów AD 2018). Nie chodzi nawet o Sheilę Maurice-Grey, o której grupie Nerija pisałem w marcu. Tym bardziej że ta ostatnia jest Brytyjką, a fala świetnych instrumentalistek z roczników 70. i 80. to w dużej mierze jednak Ameryka. Ale z Maurice-Grey jest coś na rzeczy – bo jest trębaczką. A w tej dziedzinie, niegdyś niemal zastrzeżonej dla mężczyzn (poza takimi postaciami jak Dolly Jones – patrz niżej), zrobił się ostatnio spory ruch.

Matana Roberts nie jest jedyną z tych liderek, która sprowadza jazz na pole eklektycznego, żywiołowego grania pełnego społecznego zaangażowania. Nowy album chicagowskiej trębaczki Jaimie Branch, której debiut wysoko oceniałem dwa lata temu, to podobnie szerokie spojrzenie na tradycję. Podobieństwa widać od tytułu, który kolejne albumy 37-latki układa od razu w serię. Jest między tymi płytami serii Fly Or Die sporo podobieństw, ale też słyszalny progres. Podobnie jak Matana, Jaimie wyraźnie należy do tych, którym brakuje w instrumentalnym jazzie narzędzi do pełnego wyrażenia swoich emocji – sięga więc po partie wokalne, szczególnie istotne dla historii z Prayer for Amerikkka Pt. 1 and 2, mocnej imigranckiej opowieści, modlitwie za Amerykę w czasach niegasnącego, a może wręcz narastającego rasizmu. Branch snuje ją w duchu bluesa i w stylu zaangażowanych jazzowych pieśni Sun Ra, ale przetyka i puentuje mocnymi partiami trąbki, świdrującymi – jak je plastycznie opisał Jakub Knera – niczym te z utworów Chucka Mangione.

Tak wiele piękna – mówi Branch – odnajduję w muzyce instrumentalnej, ale to nie jest szczególnie piękny czas, uznałam więc, że pora na większą dosłowność. Jako wokalistka sprawdza się nieźle, ma ładną barwę, choć nie stawia sobie tu jeszcze dużych wymagań. Łączenie gry na trąbce i wokalistyki wśród jazzmanek (niefortunne słowo skądinąd) też ma pewną tradycję – warto przypomnieć choćby zmarłą niedawno Clorę Bryant. U Branch mamy jeszcze wokale w pojednawczej, a może lekko ironicznej puencie w Love Song (w podtytule: dla dupków i klaunów). te utwory, choć kluczowe, nie wyczerpują jednak potencjału emocjonalnego Fly Or Die II. Doskonałe jest Twenty-Three n me, Jupiter Redux, które przenosi nas w rejony, gdzie jazz przenika się z muzyką współczesną i elektroniką. Pomagają w tym wiolonczelowe partie Lestera St. Louisa (niejedyne zresztą – wcześniej mamy jego solowy popis w Lesterlude) oraz rewelacyjna gra sekcji. Chada Taylora chwaliłem już poprzednio – i jego nazwisko nie jest tu jedynym powodem, by przywoływać wpływ Roba Mazurka – ale kontrabasista Jason Ajemian też wart jest wszelkich pochwał. Ten ostatni też zresztą przez moment grywał z Mazurkiem, a polska publiczność może go znać choćby z warsztatów, które prowadził we Wrocławiu. Taka sekcja, idealnie przełączająca się między stylistykami – tak szybko jak sama Branch przełącza się tu z trybu pełnego nadziei do malowania obrazu tej nadziei pozbawionego (pod tym względem jak najdalej tu od jednostajności) – przydałaby się wspomnianej Matanie Roberts. Znakomity technicznie, precyzyjny zespół – tym razem bez Tomeki Reid – po raz kolejny zachwyca. A koncepcje liderki przekonują tym razem znacznie bardziej. Wkrótce będzie do nich przekonywać na żywo – w Gdańsku gra już 15 listopada.

JAIMIE BRANCH Fly Or Die II: Bird Dogs of Paradise, International Anthem 2019, 8-9/10

Gdzie się w takim razie podziała Tomeka Reid? Stoi (choć – dobrze – w tym akurat wypadku raczej siedzi) na czele swojego kwartetu, który wydał właśnie przełomową – jak mi się wydaje – płytę w dyskografii chicagowskiej wiolonczelistki. Ta na koncie ma współpracę ze wspaniałym The Art Ensemble of Chicago podczas niedawnych urodzinowych koncertów tej formacji, no i nagrania z co wybitniejszymi muzykami okolic (Anthony Braxton, Nicole Mitchell, Joshua Abrams czy właśnie Branch). Tutaj wraca do własnej grupy, którą współtworzą wspomniana już Mary Halvorson, Tomas Fujiwara i Jason Roebke. Dają razem imponujący popis współczesnego improwizowanego grania (choćby w Aug. 6), które jednak pozostaje w ciągłym kontakcie z tradycją. Wspaniale swingują, w długich tematach Reid i Halvorson znakomicie się uzupełniają lub grają unisono, sekcja wpada w przyjemny puls, czyniąc z tej muzyki niesłychanie płynną i przystępną. W Peripatetic recenzent „The Wire” usłyszał nawet echa Larks’ Tongues In Aspic King Crimson. Rzeczywiście, jest w tym coś z prób uwalniania rocka na modłę free jazzową, a z Halvorson w takie jazz-rockowe rejony warto się wybrać. Ale więcej wpływów rocka progresywnego znajdziemy w tym samym tygodniu na jeszcze innej płycie.

TOMEKA REID QUARTET Old New, Cuneiform 2019, 8/10

Album jeszcze jednej trębaczki – Yazz Ahmed, Brytyjki o arabskich (Bahrajn) korzeniach – zatytułowany Polyhymnia to oczywiście muzyka instrumentalna wykorzystująca orientalne skale i przynosząca naleciałości muzyki bliskowschodniej, ale nie to jest na niej najważniejsze. Potężny zespół, który sformowała przy okazji tej trzeciej już pełnowymiarowej płyty, zbiera niemal wyłącznie kobiety i jest niezwykle ciekawą wizytówką nie tylko wielokulturowej, ale przede wszystkim feministycznej wspólnoty dzisiejszej sceny z Wysp Brytyjskich. Nubya Garcia gra na saksofonie, Rosie Turton na puzonie, Sheila Maurice-Grey tym razem udziela się wokalnie, ustępując miejsca liderce. Płyta jest celebracją kobiecej odwagi, determinacji i kreatywności – deklaruje wprost Ahmed. A całość stanowi płytowe ujęcie materiału przygotowanego kilka lat temu na koncert w londyńskim Southbank Centre zorganizowany z okazji Dnia Kobiet. Tyle że przy okazji sesji nagraniowych rzecz się rozrosła, zmieniła.

Studyjne oblicze Polyhymnii urzeka miękkością, trudną do przeoczenia lekkością – pomimo bigbandowej momentami siły uderzeniowej zespołu i nagromadzenia instrumentalistek (w sesjach wzięło udział 25 osób). Będzie też do tej płyty blisko zarówno miłośnikom fusion, jak i spiritual jazzu – ale też prog-rocka z pierwszej połowy lat 70. (Deeds Not Words), szczególnie King Crimson czy sceny Canterbury. Liderka potwierdza talent tak chwalony po albumie La Saboteuse sprzed dwóch lat. Potwierdza też potencjał jazzu jako muzyki, która ma szanse na kontakt z całkiem masowym odbiorcą, choć w tej wersji nieco bardziej sterylnej i rozbudowanej koncepcyjnie niż u Branch czy Reid. Sam ustawiłbym te kobiece jazzowe premiery minionego tygodnia (album Reid ukazał się 4.10, pozostałe 11.10) dokładnie w tej kolejności, w jakiej wymieniam je w niniejszym wpisie.

YAZZ AHMED Polyhymnia, Ropedope 2019, 7/10

Płytę Tomeka Reid Quartet otrzymałem do zrecenzowania dzięki uprzejmości Cuneiform Rec. Pozostałe to zakup własny.