Cat w worku
Życie w przeszłości toczyło się może wolniej, ale za to najwyraźniej gęściej. Życie Johna Coltrane’a to już w ogóle – trochę jakby ktoś nagrywał płytę na 45 obrotów z prędkością 33 1/3. Niby krótkie, ale co rusz okazuje się, że dało się w nim upchnąć jeszcze jedną niepublikowaną sesję. W tym miesiącu kluczowe postaci jazzu robią zza grobu dość okrutną konkurencję żyjącym artystom: mieliśmy już nieznanego Milesa Davisa, trochę rozczarowującego, to teraz przyszedł czas na nieznaną przez lata sesję Coltrane’a. Nieznaną do pewnego momentu paradoksalnie nawet ludziom pilnie zapatrzonym w dyskografię artysty, bo sesję Blue World rejestrowano dla potrzeb kina – do nieco zapomnianego Le chat dans le sac (1964 r.) kanadyjskiego reżysera Gillesa Groulx. Nie należy się jednak sugerować tytułem filmu ani doświadczeniami z dokończonym po latach albumem Davisa: sytuacja nie jest tym razem kupowaniem kota w worku.
Po pierwsze, nieźle wiedzieliśmy, co dostajemy: jedyny nowy utwór z tej sesji, Blue World, znamy od połowy sierpnia. A właściwie to nawet nieco dłużej, bo rzecz jest nowym spojrzeniem na nagrane wcześniej Out of This World, zwolnione, podane w wolniejszym tempie i w powłóczystym rytmicznie stylu sygnalizującym, że kwartet Coltrane’a zmierza w stronę A Love Supreme. Tak więc pewniak do uzupełnianej wciąż dyskografii. Po drugie, znamy doskonale ten zespół – najsłynniejszy kwartet z McCoy Tynerem, Jimmym Garrison i Elvinem Jonesem. Po trzecie, cała reszta materiału to kolejne wersje utworów znanych już lub bardzo znanych, głównie jeszcze z końcówki lat 50. – Naima (2 wersje), Village Blues (3 wersje), Like Sonny i Tranening In. Co zresztą nie zmienia faktu, że ciekawie posłuchać ich przeniesionych w nieco inny etap twórczości Coltrane’a, w której pięć lat to jak 10-15 lat u innych. Po czwarte wreszcie – nie dziwi też sam gest zatrudnienia Coltrane’a do soundtracku francuskojęzycznego autorskiego kina. Na pewno też nie dziwiło wtedy, pięć lat po Niebezpiecznych związkach Rogera Vadima z muzyką Theloniousa Monka i sześć lat po Windą na szafot Louis Malle’a ze ścieżką Davisa. A przydatność Naimy, jednej z najbardziej przebojowych kompozycji Coltrane’a, ćwiczyło nawet polskie kino, wprawdzie z pewnym opóźnieniem, ale za to w wersji autorskiej, czarno-białej i nagradzanej na świecie, więc zasadniczo wszystko się zgadza:
Drugoplanowość tej sesji – zarejestrowanej 24 czerwca 1964 r., gdzieś pomiędzy Coltrane’s Sound a Crescent (wydawcy wymieniają też nagrane w tym samym roku A Love Supreme, pewnie dlatego, że to wzmaga zainteresowanie) – nie oznacza w żadnym razie drugorzędności oferty. Rzecz wyszła ze studia Rudy’ego van Geldera, a śledzenie ukształtowanego brzmienia klasycznego kwartetu w tym wyborze utworów będzie czystą przyjemnością dla miłośnika grupy. I kolejną – zasadniczo – pozycją obowiązkową po zeszłorocznym Both Directions at Once. Tyle że tu bardziej noty za styl niż za kiełkujące nowatorstwo. Choćby za solo Tynera w drugim take’u Naimy i finał tej wersji, a także partie Elvina Jonesa podczas całej sesji. U nas – i na całym świecie – płyta ukazuje się w najbliższy piątek.
JOHN COLTRANE Blue World, Impulse! 2019, 8/10
Starszy od Coltrane’a multiinstrumentalista Yusef Lateef przeżył 93 lata, ale jego dyskografia pozostaje relatywnie słabiej znana. A trudno go zamknąć w ramach jednego nurtu właśnie z uwagi na długość życiorysu – mieściły się w nim różne fascynacje, poza post-bopem był epizod eksperymentów z fusion, był nawet New Age, no i dużo prób otwierania jazzu na muzykę Wschodu i Afryki, w dużej mierze za sprawą instrumentów przygarniętych z tamtych kultur. Jest to jednak dorobek bardzo aktualny w wielu aspektach. I jeśli ktoś dziś interesuje się np. afro-psycho-jazzowymi działaniami grającego niedawno w Polsce Joshuy Abramsa albo bliskie mu są rejony Skrzyżowania Kultur (sporo było w tym roku koncertów łączących muzykę niezachodnią z jazzem – choćby finał z grupą Tony’ego Allena oraz Rabihem Abou-Khalilem w towarzystwie m.in. świetnego w tej roli Mateusza Smoczyńskiego), to powinien sięgnąć po kolejną płytę Nata Birchalla The Storyteller.
Birchall jako saksofonista – tutaj często zdradzający ten instrument dla innych, bardziej egzotycznych – jest zagorzałym fanem Coltrane’a, a zarazem jego przeciwieństwem. W wieku, w którym Coltrane skończył karierę (i życie), Anglik dopiero zaczął się rozpędzać, przechodząc z grania reggae na pozycje jazzowe. Z naprawdę dobrym skutkiem, wielokrotnie opisywanym na Polifonii. Do poświęcenia płyty Lateefowi namówił go szef przodującego w plądrowaniu archiwów wydawnictwa Jazzman Records. Pierwszą myślą muzyka było: od czego zacząć? Finalnym osiągnięciem – fakt, że nie podążył za wyborem nagrań Lateefa, tylko postawił na opowieść, narrację. Do trzech kompozycji Amerykanina wybranych z lat 60. i 70. dorzucił pakiet własnych utworów, które śmiało mogą rywalizować z tym, co ostatnio wydał właśnie Abrams – mniej w tym transowości, ale dużo zainteresowania podobnymi rejonami, jeśli chodzi o instrumentarium. Pojawia się fisharmonia, guimbri, zestaw, który znamy z The Natural Society. Choć rytmicznie jesteśmy i tak bliżej spritual jazzu. Ale Birchall wziął też na warsztat dwie ciekawe kompozycje filmowe, które Lateefowie zdarzało się wykonywać: świetne Ringo Oiwake japońskiego twórcy Masao Yoneyamy oraz temat miłosny z filmu Spartakus Kubricka napisany przez cenionego za ten soundtrack Alexa Northa. Tu trudno uniknąć dygresji – to North, a nie Monk czy Davis, był autorem pierwszej jazzowej ścieżki dźwiękowej w historii.
Mamy tu więc bardziej efekt rozmowy z historią jazzu niż prosty hołd. Wydaje się, że Birchall jako 61-latek wciąż robi postępy, łapiąc się z pewnością na środowiskową definicję cata, czyli dobrze grającego, przyciągającego uwagę instrumentalisty. Kontrabasistę Michaela Bardona zdecydowanie trudno zestawiać z takim np. Garrisonem, ale już pianista Adam Fairhall (tu na zmianę z Johnem Ellisem) błyszczy w paru momentach natchnioną grą w stylu Alice Coltrane. Wszystkim razem – wspólnie z Andym Hayem grającym na perkusji – wyszła z tego bezpretensjonalna i ciekawa, a przede wszystkim inspirująca do dalszych poszukiwań płyta. Archiwalny album Coltrane’a oferuje podróż w dobrze znany okres z najlepszym z możliwych przewodników. Birchall nigdy nie zdobędzie charyzmy Coltrane’a z okolic klasycznego kwartetu, ale zabiera nas w rejony, w których nigdy nie byliśmy. Zasłuchani w pierwsze, nie dajmy sobie odebrać szansy na to drugie.
THE NAT BIRCHALL QUARTET The Storyteller. A Musical Tribute to Yusef Lateef, Jazzman 2019, 8/10
Komentarze
Trane lives on! Blue World – excellent tune. Najpiękniejszą melodią Coltrane’a pozostaje niesłychanie naturalnie uduchowiony Dear Lord. Wielki introwertyk, który chciał być „a force for the good” na tym świecie, objął również bardzo dynamiczne możliwości jakie dawał free jazz – przed którym wzbraniał się Davis.
Miles nagrał Windą na szafot patrząc na film, oczywiście, w bardzo krótkim czasie i bardzo udanie. Ten choleryk całą swoją delikatność wyrażał grając na instrumencie, nigdy w innych okolicznościach. No może jeszcze zdejmując kapelusz w uznaniu dla niezwykłych vibes w Sali Kongresowej 1983 – koncert po którym uznał Polskę za kraj w którym najlepiej mu się gra obok Norwegii. „Miles. The Mo…er.” – tak brytyjski krytyk zatytułował swoją b.krytyczną recenzję autobiografii Milesa.