Ukryty smok, zagubiony Miles

Nie wstydźmy się tego powiedzieć: wykopany spod ziemi album Milesa Davisa Rubberband jest przeciętny. To w gruncie rzeczy wielka ulga móc stwierdzić, że nie każda zagubiona w archiwum, nieopublikowana sesja wybitnego muzyka musi być wybitna z założenia. To również pewna pociecha dla show biznesu, bo jeśli w 1986 roku ktoś podjął decyzję o tym, by tej płyty nie wydawać, mógł przecież mieć ku temu powody. Oczywiście dyskutować na ten temat (płyta ukazuje się jutro) warto, a fakt, że coś całkiem średniego wyciągnięto właśnie z archiwum wielkiego Milesa, może być zawsze pretekstem do ciekawej, podszytej nostalgią, a nawet fascynacją podróży w głąb lat 80.

Gdzie się zagubiło Rubberband? Gdzieś między krytykowanym You’re Under Arrest a przyjmowanym nie bez kontrowersji, ale jednak spójnym i ciekawym, elektronicznym Tutu nagranym z Marcusem Millerem. Sesje odłożonej na półkę płyty odbywały się od października 1985 do stycznia roku 1986. Davis był, jak dobrze wiadomo, zafascynowany muzyką pop z radia i – przede wszystkim – MTV. Przygotowywał się do nowego debiutu – czyli płyty w nowej wytwórni, po rozstaniu z Columbią przeszedł do Warnera. I szukał, jak wiadomo równie powszechnie, brzmienia ulicy. Właściwie będzie go szukał do końca, do acidjazzowego, budującego alians z rapem Doo-Bop, wydanego wprawdzie pośmiertnie, ale zamykającego tę część dyskografii, którą zdążył skontrolować. Rok 1985 był jednak ważny, bez względu na efekt końcowy, który dziś słyszymy. Davis szukał producenta, próbował współpracy z kilkoma różnymi artystami – na pewno rozmawiał Billem Laswellem, pracował z George’em Dukiem, no i z Prince’em. Utwór nagrany z tym ostatnim, Can I Play With U, trafił jednak do archiwum. Wybrał jako partnera człowieka, z którym dobrze mu się w studiu nagrywało. Wszelkie doniesienia z sesji, także słowa samego Milesa, świadczyły o tym, że praca ze stosunkowo mniej znanym wokalistą, multiinstrumentalistą i producentem Randym Hallem, układała się świetnie. Śmiało można powiedzieć, że Halla kojarzono najmocniej z sesji Davisa na The Man With The Horn, ale miał też na koncie nagrania solowe (wyprodukowane z kolei przez Raya Parkera jr.), takie jak to:

Łatwo uwierzyć, że atmosfera nagrań była dobra – wystarczy posłuchać najlepszego na płycie Carnival Time, gdzie zespół sidemanów – z Hallem, perkusistą Vince’em Wilburnem jr. czy grającym na perkusjonaliach legendarnym Steve’em Reidem – bawi się, jak gdyby właśnie wypuszczono ich ze studia z sesji Michaela Jacksona i pozwolono im grać swoje. Tutaj Davis jest zresztą najbliżej złapania istoty rzeczy – jak brzmienie lat 80., wypolerowane, studyjne funkujące rytmy przekuć w nagranie jazzowe. W istocie jednak robi na tym albumie różne rzeczy naraz: trochę spogląda na electro-funk (This Is It, dynamiczne, ale spóźnione w stosunku do nagrań Herbiego Hancocka), trochę na modne w ówczesnym popie latino (Paradise), trochę na Prince’a (Give It Up), a trochę wyprzedza własny okres acidjazzowy (w kilku momentach). Jego trąbka wypada zupełnie inaczej w utworach instrumentalnych, a inaczej w wokalno-instrumentalnych, może również dlatego, że część z ich elementów (soulowe partie Lalah Hathaway – córki Donny’ego – i Ledisi) dograna została już post factum, wiele lat po oryginalnych sesjach, gdy oryginalną ekipę (Hall, Zane Giles, Wilburn) poproszono o dokończenie dzieła. Kilku fragmentom nadali zresztą zdecydowanie bardziej współczesny sznyt, a utwór Rubberband of Life znamy już z wydanej na Record Store Day epki z zeszłego roku. W tych wokalnych fragmentach – co przykro zauważyć – Davis gra też często (Paradise to koronny przykład) za dużo. Wyjątkiem, który brzmi na tej płycie jak zagubione solowe nagranie Halla, wydaje się I Love What We Make Together, dość typowe, sterylne R&B z epoki. Nie zwrócilibyśmy dziś na takie nagranie uwagi, gdyby nie pieczątka Davisa, którego partie są oczywiście idealnie rozpoznawalne.

Wydanie Rubberband odrzucił ponoć zawiadujący w koncernie Warner Bros. jazzowym repertuarem Tommy LiPuma. Ten już nie żyje i nie może się bronić, ale decyzję (biorąc pod uwagę, że zamiast tej płyty ukazało się Tutu) wypadałoby jednak po latach pochwalić. Tyle że oczywiście nie wiemy, jak było naprawdę. Gwiazda pokroju Davisa mogłaby na tym etapie przeforsować cokolwiek. Wygląda więc na to, że jednak nie był pewny swojej oferty. Roztropniej więc było zrzucić winę na wytwórnię i próbować dalej. Jakkolwiek słabszą płytę legenda jazzu nagrać mogła, bardzo zaszkodziłaby mu na pewno rysa na wizerunku związana z takim zagubieniem. Jeśli więc pytacie, jaki jest ten zagubiony album, odpowiem – tak samo zagubiony jak jego wybitny i genialny autor w tamtym czasie.

MILES DAVIS Rubberband, Warner 1986/2019, 5-6/10

Kilka spostrzeżeń z powyższej recenzji ukazało się drukiem w krótkiej nocie o albumie na łamach bieżącej POLITYKI.