Czterogwiazdkowa Lana

Kto nie oglądał dość ponurej wizji bliskiej przyszłości w serialu Rok za rokiem, powinien to obejrzeć. A kto już widział, ten wie, co to Partia Czterogwiazdkowa (Four Star Party, trochę nawiązanie do włoskiego Ruchu Pięciu Gwiazd) i jej szefowa Vivienne Rook – trochę Paweł Kukiz, trochę Agata Duda (a może Julia Przyłębska?), a trochę jednak postać z pogranicza kabaretu i mydlanej opery. Nieprzewidywalna, tajemnicza, pozbawiona obciachu, a zarazem bliska masowemu odbiorcy telewizyjnej polityki i „mówiąca, jak jest”. A przy tym mówiąca, jak chce. Przeciw politycznej poprawności i konwenansom. Stąd również czterogwiazdkowość w nazwie tej populistycznej partii. I couldn’t give a fuck – mówi Rook, ale fuck wypada zamienić gwiazdkami: ****. No więc Lana Del Rey przeniosła tak rozumianą czterogwiazdkowość do ballady pop. I jeśli były już power ballads i murder ballads, to ona proponuje fucking ballads. Od niespodziewanego rzutu różnych wariantów wyrazu na f. Co nasunęło mi pewną myśl: skoro już koledzy z kraju i zagranicy uznali płytę za wybitną, może by się tak zastanowić nad szczegółami arytmetyki Norman Fucking Rockwell?

Będzie krótko, chociaż sama płyta jest moim zdaniem za długa o jakieś 15 minut. Ultrajednostajny klimat muzyki Lany – nawet tej najlepszej, bo to jej najlepszy album – wynika z samego jej założenia. Wokalistka odbywa melancholijną podróż w miejscu, snując się wśród zabytkowych dekoracji. 67 minut nowego albumu to coś jak 67 minut filmu, w którym bohaterka podróżuje, a techniczni z mozołem przewijają tło. Ale summa summarum dostajemy tu opus magnum, więc swoistym modus operandi jest tu wyciśnięcie tematu do reszty z – mam nadzieję – zamknięciem drzwi przed jakąś zasadniczą przemianą. Bo Lana Del Rey zasługuje na taki odświeżający impuls czysto muzyczny, jaki dostał Tom Waits w latach 80. W przemianę z jednej strony nie wierzę, bo jak dotąd wartością constans była u Lany właśnie szeroko rozumiana obsesja retro. Ale z drugiej strony – jej główny współpracownik, Jack Antonoff, ma bardzo szerokie umiejętności, co udowadnia co i rusz, w tym roku u Taylor Swift i Carly Rae Jepsen, pretendując do miana najlepszego autora popowych hitów do wynajęcia.

Przejdźmy jednak do arytmetyki, a właściwie do serii ćwiczeń z porównywania wielkości:

(1)
Piosenki ze słowem fuck >> Piosenki bez słowa fuck

(2)
Piosenki ze słowem fuck, ale tylko w tekście > Piosenki ze słowem fuck w tytule (chociaż delikatność i powłóczystość fucków w Fuck It I Love You jest godna odnotowania)

(3)
Fucking syntezator > Fucking fortepian

(4)
Cinnamon Girl Lany Del Rey << Cinnamon Girl Neila Younga

(5)
Ukradziony motyw w Doin’ Time > Ukradziony tytuł w Cinnamon Girl

(6)
Piosenki z miejscami w tytułach > Piosenki z osobami w tytułach

(7)
The Next Best American Record < The Greatest (chociaż różnica nie jest wielka)

(8)
Jednostajność dzisiejszej Lany Del Rey = Jednostajność wczesnego Toma Waitsa

(9)
Przesadny zachwyt prasy nowym Toolem > Przesadny zachwyt prasy nową Laną

(10)
Venice Bitch > Wszystko inne

LANA DEL REY Norman Fucking Rockwell!, Interscope 2019, 7,696/10