Płyty, które ludzie kupują: Sarius, czyli smutek olisów

Częstochowski raper Sarius wraca na listy bestsellerów, pora więc reaktywować szyld z płytami, które ludzi interesują na poważnie. Że tak zwany masowy słuchacz lubi postapokalipsę, udowodniono wielokrotnie. Że lubi słuchać historii ludzi, którym jest jeszcze gorzej niż jemu – oczywista oczywistość. Być może tylko dzięki temu żyjemy i nie doszło jeszcze do apokalipsy. Nie będę więc tym razem wspominać o specyficznej nowej wymowie hiphopowej, na której koncentrowałem się poprzednio. Zresztą nie jest to temat przy okazji ostatniej płyty zatytułowanej Pierwszy dzień po końcu świata. Tematem jest transformacja, przemiana – bo ten koniec świata to chyba taki bardziej osobisty niż ogólnoludzki. A problemem?

Problemem jest to, że chociaż z przodu bardziej osiedle pełne rymów, to z tyłu przygrywa smętnie jakiś klon Budki Suflera. A przynajmniej z takim wrażeniem wychodzi się z kilku refleksyjnych finałów utworów, mieszających rap i krajowego blues-rocka. Beaty Gibbsa są nawet na swój sposób wyjątkowe i urokliwe w tym ogrywaniu rockowego mauzoleum (choć wolę Bałkany w Młodym Welesie), no ale jednak żałosna dość i wytarta nuta zgrzyta w trybach przebojowej maszyny. A w opowieściach Sariusa, poza sprawnym wchodzeniem w śpiew, warto docenić dynamikę – podnosi głos, panuje nad intonacją jak niezły aktor. W rockowym świecie byłyby to niezłe zadatki na konkurencję dla Comy. No ale raper wykłada się na fragmentach co bardziej lirycznych (jak to bywa z rapem – rymujących wielu, ale w prawdziwą lirykę potrafi pewnie tylko paru najlepszych):

Jak świeże lilie na te groby kładę kilka łez,
Zabiłem ciebie, nigdy więcej nie spotkamy się

Właściwie po takim lirycznym kiksie w Nie widać po mnie trudno się odbiera ciąg dalszy. Owszem, jest to ciągle alternatywa dla Korteza, ale też sygnał szerokich problemów hip-hopu jako gatunku, w który zapatrzeni są wszyscy wszyscy, jak w stary rock w czasach telewizji i Takiego tanga. I którego bohaterowie mogą jeszcze przed trzydziestką wypełniać całe płyty rapowymi wariacjami na temat Znowu w życiu mi nie wyszło. Bo smutna jest ta płyta Sariusa potwornie.

Mam teorię co do tego powracającego na płycie umierania – pozwólcie, że ją w skrócie przedstawię.

Te piękne panie, pierwszy OLiS i najlepsze wina – wzdycha Sarius, dodając, że wymieniłby je na to, żeby jego babcia wciąż żyła. Ale do problemu sławy wraca co i rusz. I do śledzenia na nowo swojej szybkiej kariery: Przyjechałem do Warszawy, nie wiedziałem co to sushi / Przyjechałem do Warszawy, czułem się jak z Białorusi. Owszem, o tym, że raperzy zajmują się dziś przede wszystkim sobą (a nie światem zewnętrznym, jak przewidywali czekający na to socjologowie), już wiedziałem. Ale ostatnio uświadomiłem sobie, że ich drogę można stereotypowo – a tutaj się ten stereotyp potwierdza – podzielić na dwie części: temat ciężkiego życia rapera przebijającego się w trudnym świecie i gęstej rapowej konkurencji, a później temat ciężkiego życia rapera, który już się przebił i to wszystko ma.

Tak to jest z tym OLiS-em. Ma przykrą moc transformowania artystów w zombie zajmujące się już głównie nostalgicznym omiataniem swoich wspomnień o wspinaczce na szczyt i wypatrywaniem zawistników, którzy próbują zakwestionować ich wartość. No i jeszcze psychologicznym rozbiorem tego, że na górze nie wszystko gra. Psychoanalitykiem jest zwykle mama: Siemano mamo, dziś biją mi brawo, a wokół mnie cień. Wychodzi na to, że ten OLiS to straszna katastrofa, narkotyk, którego każda kolejna działka przynosi coraz mniejszy haj, a może nawet zatruta butelka szampana. Jakby powiedział Klocuch: Oto moje danie, smakuje trochę jak umieranie.

Taki to jest ten smutek olisów. Z pewnością nie tylko raperzy na to zapadają, ale tych akurat ostatnio najwięcej.

SARIUS Pierwszy dzień po końcu świata, Antihype 2019, 5/10