Polifonia na fonii #9 – o zespole, który się nie zestarzał

Nigdy nie zdobyli masowej popularności, ale są jednym z najważniejszych zespołów lat 90. Pop w stylu francuskiej piosenki połączyli z kosmicznym rockiem i minimal music. Przez lata grali muzykę lekką i zarazem pełną odniesień do awangardy. Ich brzmienie, archaiczne i nowoczesne zarazem, retrofuturystyczne, wraca teraz dzięki serii wznowień. A oni sami powracają po 10 latach na scenę i zagrają koncert na tegorocznym Off Festivalu (o czym już na blogu wspominałem). Kolejny odcinek podcastu poświęciłem więc jednej grupie, wracając do wywiadu, jaki miałem okazję przeprowadzić z jej liderem 19 lat temu – wtedy oryginalnie wykorzystanego w piśmie „City Magazine”.

W jaki sposób doszło do waszego pierwszego spotkania z Laetitią?
Tim Gane: To było w 1989 roku. Grałem w Paryżu z grupą McCarthy, a Laetitia przyszła na koncert. Zwykle po koncertach rozmawialiśmy z ludźmi, wtedy była wśród nich i ona. Poznaliśmy, potem oprowadzała mnie po Paryżu. W marcu następnego roku przyjechała do mnie do Londynu, zamieszkaliśmy ze sobą i zostaliśmy parą.

Pierwszy był wasz związek czy zespół?
Miłość była pierwsza – zespół przyszedł później. Od początku chcieliśmy grać wspólnie. Zresztą, pod koniec kariery McCarthy Laetitia śpiewała jeszcze odrobinę z tym zespołem. Mieliśmy zaskakująco podobny gust, a założenie wspólnej grupy było dla nas czymś nieuniknionym.

Od początku proporcje między mężczyznami i kobietami w składzie były wyrównane. Jaki mogło to mieć wpływ na brzmienie zespołu?
Rzeczywiście, ostatnio przez ładnych kilka lat było 3 na 3 – trzy kobiety i trzech mężczyzn, niedawno odeszła Morgane Lhote. Taka mieszanka to było coś dobrego dla muzyki – zmieniała brzmienie, mogliśmy sobie pozwolić na coś, czego nie wypadało grać męskim kapelom. Ale ta róznica w brzmieniu była w dużym stopniu również wynikiem tego, że w zespole zebrały się takie, a nie inne osobowości. Stereolab – co od początku bardzo mi się podobało – miał swój aspekt społeczny: mieliśmy w składzie mieszankę płci, no i mieszankę narodowości, grali u nas muzycy z Francji, Anglii, Stanów Zjednoczonych, Australii i Nowej Zelandii.

Francuskojęzyczne wokale w waszych wczesnych nagraniach, śpiewane przez Laetitię, chyba nie przysporzyły wam popularności w Anglii…
Powtarzałem wtedy, że muzyka francuska to także Serge Gainsbourg czy Brigitte Fontaine, ale klimat był inny. Ludzie nie byli tak otwarci na francuską muzykę jak teraz. Ale tego chciała Laetitia. Jest Francuzką, wolała śpiewać po francusku. Rzeczywiście, radia na początku nie chciały grać tych piosenek, bo przecież ludzie nie rozumieli słów, ale my to w dużej mierze olewaliśmy. Niezależnie od tego, w jakim języku się śpiewa, ważne jest, by robić to naturalnie. A jeśli ktoś śpiewa w obcym języku, to w naturalny sposób rozbudza to ciekawość – chcesz się dowiedzieć, o czym są piosenki i przetłumaczyć tekst.

A gdy się go już przełoży, okazuje się, że zespół – tak jak wy – wyśpiewuje hasła marksistowskie albo teksty o rewolucyjnym charakterze, jak Jenny Ondioline. W Polsce ludzie mogą to przyjmować z zaskoczeniem, nawet z rezerwą.
Jasne, przypięto nam nawet etykietkę komunistów, marksistów, ale te słowa nigdy nie miały nieść ze sobą żadnego poważnego ładunku idelogicznego. Wykorzystywaliśmy je jako pojęcia abstrakcyjne. Pojedyncze, wyrwane z kontekstu słowa. Moja wczesna świadomość polityczna przypominała trochę dadaizm, trochę Fluxus. Podobnie chyba było z Laetitią. Dlatego może podobało nam się używanie pojedynczych słów związanych z polityką, ale w oderwaniu od ich znaczenia. Ja nie akceptuję w całości żadnych politycznych teorii, myśli. Nie jesteśmy misjonarzami.

Kim jesteś w pierwszej kolejności – słuchaczem muzyki czy jej wykonawcą?
Gdybym miał wybierać jedno z dwojga, wolałbym być słuchaczem. Doszedłem do grania poprzez słuchanie. Nie chciałem być pasywnym słuchaczem, tylko aktywnym. Dlatego mniej więcej od 13 roku życia chciałem tworzyć muzykę, grać w zespole.

A czego słuchasz teraz najchętniej?
Bardzo często soundtracków, trochę jazzu, muzyki współczesnej, pop z lat 60. i 70. To są czasem rzeczy z zupełnie różnych półek. A jeden z moich ulubionych muzyków wszech czasów to Polak.

Kto taki? Krzysztof Komeda?
Tak. Byłem wielkim fanem filmów Romana Polańskiego. Mam kilka albumów Komedy, na przykład „Astigmatic”, ale trudno mi zdobyć pozostałe. Słyszałem, że teraz wznowili na kompaktach wiele jego płyt w Polsce. Ciągle próbuję znaleźć wczesne albumy Komedy na winylach. Próbuję przez Japonię, bo tam mają i wydają wszystko.

Był taki artykuł, opublikowany w „The Wire” tekst Simona Reynoldsa, w którym pierwszy raz użyto terminu post-rock. I oczywiście zostaliście tam zaliczeni do tego gatunku. Myśleliście o swojej muzyce w takich kategoriach? (oryginalnie Reynolds tym terminem opisał zespoły Stereolab, Laika, Bark Psychosis, Pram i kilka innych – przyp. BCH)
Mam wrażenie, że nikt na świecie nigdy tak nie myślał o swojej muzyce. Wiesz – najpierw tworzysz muzykę przez rok, dwa lub trzy, a później nagle ktoś przychodzi i mówi: to się nazywa tak i tak. Nie martwi mnie to szczególnie. W sumie nieźle stać w opozycji do rocka, który stał się muzyką czysto konsumpcyjną, wtórną. Mam tu na myśli takie grupy jak Travis. To kompletny upadek.

Ale trzymacie z innymi postrockowcami – tymi z Chicago. Nagrywaliście tam również utwory na nową płytę?
Tak, znowu byliśmy w Chicago. Mamy tam przede wszystkim dobrych inżynierów dźwięku – Johna McEntire’a i Jima O’Rourke. Lubimy atmosferę miasta – naprzeciwko studia jest naprawdę niezła knajpa, mamy tam sporo przyjaciół i muzyków, którzy okazjonalnie nas wspomagają. Chociaż następnej płyty nie zrobimy już w Chicago – czas na zmianę, mamy zamiar zbudować własne studio w Anglii lub we Francji. Tym zajmiemy się po zakończeniu trasy koncertowej.

Czego można się spodziewać po waszym koncercie?
Na pewno nie odtwarzania utworów z płyt. Nie używamy taśm, nie staramy się odgrywać wiernie kawałków, nie ma żadnych gości specjalnych. Brzmieniowo jest trochę bardziej elektronicznie, zwykle nieco mocniej niż na płytach, znacznie więcej improwizacji. Nie wiem nawet, co będziemy grali. Decydujemy o tym tuż przed koncertem, czasem pięć minut przed wyjściem na scenę.

A który koncert najbardziej utkwił wam w pamięci?
Trudno powiedzieć. Chyba ten w San Francisco. Ale w różnych miejscach bywa świetnie, czasem niespodziewanie – bardzo dobra publiczność mamy w Ameryce Południowej, no i w Australii.

I ludzie cały czas przychodzą do was pogadać o muzyce?
Zdarza się. Często dowiadujemy się śmiesznych rzeczy. Kiedy byliśmy w Japonii, ktoś podszedł do nas i powiedział, że rozmawiał z członkami Metalliki i oni bardzo nas lubią, innym razem przyszedł ktoś z grupy Bad Religion, mówiąc, że podoba mu się nasza muzyka. Z tej Metalliki śmialiśmy się cały wieczór.

Tekst wywiadu oryginalnie opublikowany został w „City Magazine” w roku 2001, pod tytułem Społecznicy dada.

STEREOLAB Transient Random-Noise Bursts With Announcements (Expanded Edition), Duophonic 1993/2019, 8-9/10
STEREOLAB Mars Audiac Quintet (Expanded Edition), Duophonic 1994/2019, 8/10