Igrając z gridem

Weekend miałem pracowity. Zacząłem od ustawiania wi-fi w laptopie, który zrywał połączenie z routerem, później rower, gotowanie i znowu ustawianie wi-fi w laptopie, który zrywał połączenie z routerem. Trochę posłuchałem płyt, poczytałem, w przerwach doglądając laptopa wciąż zrywającego połączenie z routerem, wieczór u znajomych, a od rana już raczej ustawianie wi-fi w laptopie, który zrywał połączenie, choć przy muzyce (tzn. ja przy muzyce, laptop stawiał opór w ciszy). Było trochę pracy przy niedzielnym podcaście (format reaktywowany – a jeśli ktoś nie zauważył, szczegóły były wczoraj), ale kiedy już wszystko dokończyłem, zająłem się na nowo laptopem zrywającym połączenie z routerem. Dlatego tym bardziej doceniam tych, którzy na co dzień radzą sobie z elektroniką.

A wydana wczoraj nowa płyta Mirta zatytułowana Greed to świadectwo radzenia sobie w najwyższym stopniu. Co oznacza ten moment, gdy technologia staje się zaniedbywalna – sprzęt sam w sobie przestaje być ważny, jako narzędzie schodzi na drugi plan. Kiedy chodzi o plastyczny – a to jedna z najbardziej plastycznych płyt w dorobku tego artysty – obraz dźwiękowy. Tym bardziej że syntetyczne barwy mieszają się tu, jak zwykle u Mirta, z nagraniami terenowymi. Te ostatnie znamy z osobnych wydawnictw autora, ale na całej już serii płyt łączących field recording z partiami syntezatora modularnego pełnią szczególną rolę. Czasem jedne wydawały się symulować drugie, ale tutaj się po prostu uzupełniają.

Muzyka na Greed, choć ma korzenie w technologii, jest w pewnym sensie dowodem jej słabości. Od pierwszych minut wśród najbardziej niezwykłych barw odnajdziemy niezastępowalne wybrzmienia naturalnych obiektów, ambienty deszczu, odgłosy ptaków i owadów. Syntezator może wiele, ale tego nie potrafi. Nagrania terenowe tworzą nastrój, podczas gdy syntetyczne barwy budują napięcie – w sposób jak zwykle u Mirta konsekwentny, subtelny, stopniowy, tworzący jedną, spójną opowieść. Zaczyna się to bardzo delikatnie, ale z czasem rozwija i ostatecznie nie przypominam sobie w jego dyskografii tak mocnych fragmentów z regularnym beatem, jakie znajdziemy na Greed. Ale nie wychodzi z tego żaden Carpenter, ani tym bardziej Moroder – nagrania z Greed to, podobnie jak na poprzednich płytach, nie jest efekt studyjnej sklejki, produkcji, tylko sesji syntezatorowych, poszukiwania, odkrywania, improwizacji. Nawet jeśli jakiś fragment wydaje się wyjątkowo misterny (Greed 06), można zakładać, że był efektem spontanicznych poszukiwań, eksperymentów zmiksowanych tu w całości trochę na podobieństwo setu didżejskiego.

Ten momentami twardo trzymany w gridzie rytmu materiał wydaje się bardziej zwarty i przystępny niż dotychczasowe – dobra wizytówka autorskich wydawnictw dla słuchaczy, których zaintrygowała muzyka w Ślepnąc od świateł (tu mogę odesłać do mojego tekstu na Culture.pl). Ale jego autor ani przez chwilę nie traci z oczu celu – miejsca, do którego zmierza opowieść. Bo ta nie zapętla się, nie zrywa połączenia, nie wraca do punktu wyjścia, tylko zmierza do przodu. W sposób trudny do przewidzenia, choć w znajomym stylu. Bo podobnie jak Piotr Kurek, Mirt podąża swoją ścieżką, jego głos jest rozpoznawalny. Nowy materiał wydaje mi się najlepszym w jego dyskografii obok Vanishing Land i Rite of Passage, więc wychodzi na to, że swoje kontakty z technologią wykorzystał znowu kreatywnie. A ja wracam do routera za 3, 2, 1…

MIRT Greed, Readymade Sun 2019, 8/10