3 płyty tygodnia, których warto posłuchać [w tym Beyonce]

Mam nadzieję, że święta minęły wam spokojnie i ani wy, ani nikt w waszym najbliższym otoczeniu nie musiał do polepszenia sobie samopoczucia bić czy palić kukły Żyda. I że wreszcie nie musieliście odpowiadać na argumenty, że muzułmańskie bomby przeciwko chrześcijanom straszne, a ataki bombowe Tygrysów Tamilskich przeciwko buddystom w wojnie upoetyzowanej szlagierami M.I.A. to już bardziej ok. Ale ponieważ jest ryzyko, że zajmowaliście się przez te dni czymś innym niż nadrabianie nowych płyt, spieszę uspokoić: nie był to jakiś wyjątkowy tydzień w muzyce – sporo płyt niezłych, mniej powalających. Dziś pierwsza część spośród tych ciekawszych wydawnictw.

BEYONCE Homecoming: The Live Album, Parkwood 2019, 7/10
Homecoming Beyoncé można by pewnie oceniać na trzech poziomach: najwyraźniej wspaniałe koncerty na Coachelli 2018, niezła płyta – szczególnie jak na albumy koncertowe – i średniej klasy film dokumentujący to wszystko. Siła tkwi bowiem w tym, co Beyoncé przygotowała na same występy, z niemal dwugodzinnym przeglądem jej repertuaru, od Destiny’s Child (wracają Kelly Rowland i Michelle Williams, choć trochę za krótki ten przegląd kariery – niecałe sześć minut) aż po Lemonade. Z potężną, nieschodzącą ze sceny orkiestrą dętą i marszową, która każe zmieniać co rusz aranżacje utworów, z hiphopową z ducha automitologizacją, w myśl której Królowa Bey Coachellę zamienia w Beychellę, parokrotnie to podkreślając. Co dość istotne – nie jest to koncert wyjęty z trasy koncertowej, ale odbywający się na scenie festiwalowej, nie ma więc charakteru efekciarskiego stadionowego spektaklu wizualnego, pozostaje dość mocno skoncentrowany na warstwie muzycznej i spektakularnych popisach tanecznych. Na stworzonym z dużej grupy wykonawców tableau – jak powiedzieliby twórcy teatralni albo operowi. Cały ten materiał w wersji audio ma swoje dłużyzny, a w wersji wideo zostaje uzupełniony – przez Beyoncé jako reżyserkę – opowieściami o powrocie na scenę po ciężkiej ciąży. To z kolei zagwarantowało, że pierwsze prasowe doniesienia o wydawnictwie mówiły dużo na temat wagi wokalistki na początku przygotowań do występów oraz diety, jaką stosowała. Nic gorszego dla płyty, która opowiada kilka znacznie istotniejszych rzeczy – włącznie z historią uniwersytetów, które tradycyjnie kształciły Afroamerykanów, nawiązaniami do muzyki afrykańskiej (Manu Dibango w Deja-Vu), a wreszcie historii walki o równość, a na koniec pierwszą czarnoskórą kobietę w roli głównej gwiazdy gigantycznego festiwalu.

Homecoming w wersji filmowej jest za sprawą tych przebitek zza kulis zaskakująco bliski I’m Going To Tell You a Secret Madonny. Staje się rodzajem kosztownego selfie, które megagwiazda pop z dużym repertuarem robi sobie na scenie i za kulisami (pokazując pracę nad układami tanecznymi, perfekcję autorki w podejściu do jej show). I coś takiego naprawdę trudno zignorować – natomiast jeśli ktoś w tym widzi film koncertowy wszech czasów, temu nie będę próbował zmieniać wizji świata. Niech to zrobią Stop Making Sense, Rolling Stones w blasku świateł czy Woodstock. Z ostatnich: Shut Up and Play the Hits grupy LCD Soundsystem. I prawdę mówiąc zabrakło mi tutaj takiej filmowej realizacji, jaką miał ten ostatni – z tempem, zmęczeniem i potem koncertu. Nie odmówię widowiskowości układom tanecznym, ale te uzupełniające główny obraz 4K ujęcia z komórki z filtrem rażą wręcz brakiem pomysłu. Nie zasłaniajmy sobie jednak plusów, a te – jak już zaznaczyłem – wynikają z samego materiału muzycznego. Zresztą wyniki na ekranie muszą być niezłe. Netflix zadeklarował dalszą współpracę z Beyoncé, a przy okazji – jej Lemonade właśnie pojawiła się dziś w serwisach streamingowych poza Tidalem, więc jeśli macie zaległości – zacząłbym od nadrobienia tego studyjnego albumu.

HEATHER WOODS BRODERICK Invitation, Western Vinyl 20019, 6-7/10
W wypadku Heather Woods Broderick – siostry pracowitszego przez ostatnie lata Petera Brodericka – mogę powiedzieć dokładnie to samo, co w przypadku Marthy Wainwright i pracowitszego przez ostatnie lata Rufusa Wainwrighta. Lubię brata, ale siostra bywa lepsza. Zresztą przyda się do zrozumienia tego fenomenu porównanie z Wainwrightami także na planie muzycznym, bo to pop-folk mierzony szeroko, rozbuchany aranżacyjnie, wykorzystujący sporo środków, włącznie z sekcją smyczkową – A Stilling Wind, przez Slow Dazzle, po Quicksand. Cała trójka wyznacza zresztą świetny nurt albumu, nie wyczerpując najlepszych momentów, które znajdziemy jeszcze w kojarzącym się z Cat Power I Try i dynamicznie rozwijającym These Green Valleys. Jeśli odliczyć mało popularne solowe nagrania, Broderick była dotąd chórzystką wielu artystek i członkinią Efterklang, jest też ciągle w jej śpiewaniu jakiś rodzaj powściągliwości, który niekoniecznie działa na korzyść. Jest też trochę producenckiej taniochy. Trudno być zadowolonym w stu procentach z takiego Where I Lay, które promowało płytę i nadaje się na dużej mocy klasyk koncertowy, zostało zarazem koncertowo zepsute kompresją albo zwykłym przesterem.

LEAFCUTTER JOHN Yes! Come Parade With Us, Border Community 2019, 7/10
Ciekawa postać brytyjskiej elektroniki, członek Polar Bear, wykorzystał wakacje spędzane w północno-wschodniej Anglii, żeby zgromadzić nagrania terenowe z miejscowej nadmorskiej atrakcji, Norfolk Coastal Path. W tle wybrzmiewa więc Morze Północne, a Leafcutter John dograł do tego melodyjne pulsacje syntezatora modularnego i ubrał w formy kojarzące się trochę z IDM-em, ale chyba bardziej z lekko psychodeliczną muzyką The Orb (utwór tytułowy). Bardziej organiczny charakter nadaje zestawowi obecność dwóch perkusistów: Toma Skinnera z Sons Of Kemet i Seba Rochforda z Polar Bear. Polecam te fragmenty, gdy już zwykły szum fal się Leafcutterowi znudzi – w szczególności świetny Elephant Bones i Stepper Motor. Aż chce się po tym na wakacje, choć to niejedyna zaleta płyty.