Dlaczego Oscary i muzyka to trudne połączenie

Niespecjalnie ukrywałem, że seriale oglądam regularnie, ale o kinie mam w ostatnich latach dość niskie mniemanie (vide komentarz po oscarowych nominacjach dwa lata temu). Moje ulubione filmy z dużego ekranu z ubiegłego roku to (na świecie) Spider-Man Uniwersum, Roma, Wyspa psów, a do tego (w Polsce) Wieża. Jasny dzień i Kler. Nawet już sobie gdzieś żartowałem, że dwie animacje i jeden film czarno-biały to nie najlepszy dowód kondycji – mojej albo dzisiejszego kina. Z rokiem 2018 będę miał dodatkowo taki problem, że po raz kolejny filmowcy upierają się, żeby kręcić wielkie kino o muzyce albo wokół muzyki – i znowu nie są to w większości filmy udane, co warto przypomnieć jeszcze tuż przed nominacjami.

Dość obszernie pisałem już o Bohemian Rhapsody z Ramim Malekiem (jak nic dostanie nominację do nagrody, która premiuje przerysowanie ról i tortury aktorów, może i sam film się załapie), filmie bardzo mocno wykrzywiającym obraz kariery Freddiego Mercury’ego i grającego muzycznymi gotowcami, z finałową sceną na czele. Nie miałem jednak okazji napisać nic o Narodzinach gwiazdy, filmie skrojonym dość cynicznie pod masową publiczność i korzystającym z popularności Lady Gagi (gra tu zdobywającą sławę piosenkarkę), a przy tym czwartej już wersji tej samej, generacyjnie odtwarzanej hollywoodzkiej historii. Z wiarygodności emocjonalnej zostało tu niewiele – wątek miłosny nie znajduje sensownego oparcia w scenariuszu, a wątek przemiany szarej kelnerki w estradową lwicę wypada wręcz kuriozalnie. Wymyślona w nocy piosenka śpiewana po pijaku trafia następnego dnia w pełnym aranżu do wielkiej hali, a autorka tych paru linijek, znienacka wciągnięta na scenę, śpiewa tę piosenkę z taką swobodą, jak gdyby sam Adam Słodowy wkroczył nagle i wyjął gotową gwiazdę z gotową piosenką i odhaczonymi wielotygodniowymi próbami. Bo w programie nie starczyło czasu, żeby zmontować gwiazdę ze sklejki, więc trzymał na wszelki wypadek gotową pod biurkiem.

Historia dwóch gwiazd – wschodzącej i schodzącej (dość dosłownie, ale to już pewnie wszyscy wiedzą, rzecz jest od początku jasna jak w Skazanym na bluesa) – opowiadana jest niesymetrycznie. U niego pogłębiony psychologicznie portret, u niej – jakieś tam ambicje łatwo zamienione na karierę w popie (co odnosi znów do marnych podstaw romansu: co takiego w niej widział on?). No i wreszcie podskórny komizm, od którego nawet w środku dramatu nie sposób się uwolnić:
1. Lady Gaga, doświadczona gwiazda estrady, gra początkującą gwiazdę estrady wprowadzaną w świat zawodu przez Bradleya Coopera, który estrady się przyuczał na szybko do filmu;
2. Poważny, pogłębiany w scenariuszu problem z alkoholem gra tu aktor, który największą sławę zdobył dzięki komedii Kac Vegas.

Wszystkie skróty w Narodzinach gwiazdy (podobne są zresztą te brutalne cięcia i uproszczenia w prawdziwej historii grupy Queen) w czasach seriali wyglądają kuriozalnie. I może część publiczności, przed którą skrzętnie ukrywano przez lata istnienie Netflixa czy HBO, będzie to skłonna kupić bezkrytycznie. Ale jeśli nawet, to nie wiem, czy zniosą ten film do końca. Chyba że są wiernymi fanami Gagi. Swoją drogą power ballada Shallow z Narodzin gwiazdy, dość banalny kawałek z gitarowym intrem kojarzącym się dość natrętnie z Tears in Heaven Claptona, ma bardzo duże szanse, by zawalczyć o Oscara za piosenkę. I z pewnością przewagę na Suspirium Thoma Yorke’a (dlaczego nie Unmade?) albo When a Cowboy Trades His Spurs for Wings z Ballady o Busterze Scruggsie Coenów, którzy zresztą jako jedni z nielicznych zawsze potrafią dobrą muzykę i dobre kino łączyć bez kiksów. Ani jedna, ani druga z tych piosenek raczej nominacji nie dostanie – przewidywałbym raczej rywalizację Gagi z All the Stars SZA i Kendricka Lamara. I taką samą dawkę czarnej muzyki jak afroamerykańskich motywów w scenariuszach nominowanych filmów – żeby wymienić choćby hiphopową muzykę do Czarnej Pantery i Spider-Mana oraz ścieżkę Terence’a Blancharda do strasznie jednostronnego, niestety, BlacKkKlansmana. Swoją drogą, Blanchard ma szanse na Oscara, choć sam premiowałbym raczej Yorke’a (tu raczej nie będzie nominacji) albo Alexandre’a Desplata za brawurową pod tym względem Wyspę psów. No ale jak w tytule notki. Poza tym do muzyki filmowej jeszcze wrócę na oscarowym finiszu.

W tym roku Oscar bardzo chciał być muzykiem. Jeśli przyjrzymy się listom kandydatów do nominacji bliżej, zauważymy, że tych muzycznych motywów jest więcej. Bo przecież i Green Book z historią pianisty Dona Shirleya (tu akurat muzyka to drugi plan i mam powody by sądzić, że wyszło dużo zgrabniej), i nasza Zimna wojna, będąca na swój sposób wschodnioeuropejską wersją Narodzin gwiazdy, tylko że bardziej jednak pokręconą i dramatyczną, a na pewno lepiej poskładaną muzycznie (o czym już pisałem), no i mimo wszystko jednak bardziej wiarygodną niż film Bradleya Coopera. Choć w przeciwieństwie do wielu huraoptymistów nie liczyłbym na więcej niż jedną nominację. Poza tym Pawlikowski ma w tym roku taki sam niefart związany z wejściem do bezpośredniej konkurencji z równie nostalgiczną Romą Cuaróna jak Wes Anderson z wejściem do jednej kategorii z przywracającym wiarę w sens tradycyjnej animacji Spider-Manem. Liczyłbym na to, że Oscary muzyczne będą miały więcej szczęścia.